tag:blogger.com,1999:blog-77533795440297222242024-02-08T04:25:11.112-08:00Polityka intuicjiUnknownnoreply@blogger.comBlogger30125tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-84649438137673770652011-04-23T06:51:00.000-07:002011-04-23T07:00:24.364-07:00Witam po przerwie.O ile dobrze widzę, nie było mnie na blogu przez dziewięć miesięcy. W tym czasie trochę się działo, muszę jednak pocieszyć moich czytelników (a nie wiem ilu ich jest i czy w ogóle jeszcze), że wkrótce zamieszczę tu dwa teksty.<br />Jeden czysto teoretyczny, będący lekką rewizją moich poglądów, choć niepozbawiony nihilistycznego, dekonstrukcyjnego charakteru, zatytułowany: "Przygodność dyskursów". Będzie trochę krytyki Ajdukiewicza, trochę wychwalania Wittgensteina. Pobrzmiewać będzie Marks i Foucault, jak wszędzie prawie na tym blogu.<br />Drugi, bardziej praktyczny, "W obronie złości" o stanie polskiego ruchu anarchistycznego. Tekst nawet trochę osobisty, ale zbliżający się do semiologii w wydaniu Bartha (choć niezupełnie taki).<br /><br />Soon.Unknownnoreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-51976085792301976312010-06-23T09:56:00.000-07:002010-07-01T07:46:29.828-07:00Gdzie się podział człowiek?Nie chodzi o człowieka przez duże C. Człowiek przez duże C nie istnieje nigdzie poza metafizyką, wspólny mianownik wszystkich istot ludzkich to bezsensowny banał. Chodzi o człowieka upodmiotowionego, o tego, który zajmuje centralne miejsce w filozofii anarchistycznej i egzystencjalistycznej, czyli o istotę rozumiejącą (samo pojęcie <span style="font-style: italic;">homo sapiens</span> nie jest jeszcze dostatecznie ścisłe), tłoczoną w czasie, o samokonstruujące się indywiduum. Jakoś dziwnie, znów w duchu Derridy, będę musiał stwierdzić, że tego człowieka trudno znaleźć. Że jest igłą w stogu pojęć. Że w końcu Stirner się mylił.<br /><div style="text-align: justify;"><br />Tradycja filozoficzna do czasów prawdziwego wybuchu <span style="font-style: italic;">culture science</span> z jednej strony opowiadała się za istnieniem podmiotu, który nie tyle rozumie, co raczej odbiera rzeczywistość i w oparciu o tę rzeczywistość działa świadomie i subiektywno-racjonalnie (tzn. zgodnie z pseudonauką zwaną prakseologią, z szeregu rozwiązań wybiera to, które wydaje mu się najlepsze*), z drugiej zaś za brakiem podmiotu w ogólności (wszelkie mutacje determinizmu). Pierwszy z poglądów traktował w istocie o powierzchniowym Ja niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśniając, ani nie wznosząc się ponad doświadczenie potoczne. Drugie, choć wydawało się bliżej "prawdy" pozostało niemożliwym do udowodnienia domniemaniem, które co prawda daje praktyczne i użyteczne wnioski (np. w neuropsychologii), ale nie może brać udziału w dyskursie filozoficznym (żeby nie powiedzieć, że niektórym jego odłamom - jak psychologia ewolucyjna - powinno się odmówić miana naukowości).<br />Żadne z tych stanowisk jednak nie dostrzegało problemu głębokiego Ja. Głębokie Ja nie istniało do czasów Stirnera, Nietzschego i Heideggera. W niektórych zaś przypadkach ślepo zakładano jego istnienie utożsamiając głębokie Ja z jego powierzchnią (Kant i jego wolny, obdarzony "instynktem" moralnym podmiot).<br /><br />Czym jest głębokie Ja? Chodzi nam o wskazanie tego pierwiastka w człowieku, który całkowicie i absolutnie pozostaje wolny. Odnosząc zaś ów pierwiastek do pewnego paradygmatu (człowiek w tekście, przez tekst i dla tekstu) chodzi o moment, w którym proces rozumienia ma charakter czynny, nie bierny.<br /><br />Tylko człowiek twórczy może być podejrzewany o głębokie Ja. Ważne wyjaśnienie: człowiek twórczy nie jest koniecznie artystą, czy wynalazcą; "nie móc być podejrzewanym" nie znaczy "nie móc mieć/zrobić".<br /><br />Żadna fizyczna działalność nie może być przejawem głębokiego Ja. Wreszcie - nie chodzi o pytanie, czy głębokie Ja istnieje (jako twór teoretyczno-językowy nie ma do tego prawa), ale czy człowiek konstruuje rozumienie - jak i w jakim zakresie? To ów zakres będzie umownie nazwany głębokim Ja.<br /><br />Dlaczego głębokie ja nie istnieje (powinienem to słowo podkreślić kursywą?)? Przemawiają za tym dwa argumenty, a przynajmniej tyle przychodzi mi w tej chwili do głowy. Po pierwsze, nie może istnieć coś, co nie ma struktury - głębokie Ja jest w sposób oczywisty pozbawione jakiejkolwiek relacji z czymkolwiek, jest pierwotne wobec struktury, a zatem nie mieści się w żadnym układzie holistycznym. Po drugie, jedyne sensowne założenie o świadomym podmiocie może się wyrażać w indywidualizmie metodologicznym (czyli w przekonaniu, że fakty społeczne są wytworem zsumowanego działania poszczególnych jednostek), ten zaś skompromitował się już zanim powstał. W ujęciu kolektywistycznym, czy może lepiej kulturalistycznym, jest być może miejsce na głębokie Ja, jednak miejsce to wydaje się przesłonięte zaroślami wpływów zewnętrznych, tym samym wydzierając anarchizmowi ogromną połać widzenia podmiotu. Człowiek rozumiejący rozumie poprzez zewnętrze, rozumienie nigdy nie wypływa ze świadomości (czymkolwiek ona jest, bowiem tak można zakręcić językiem, że nawet świadomość przestaje być świadomością, a tożsamość tożsamością - będzie to w gruncie rzeczy ta sama sztuczka, którą praktykują wszyscy ci utożsamiający altruizm z egoizmem).<br /><br />Zostawmy więc człowieka enkulturowanego. Zostawmy go, bo nie ma sensu się nim zajmować, gdy jedyne co możemy powiedzieć o jego świadomości i tożsamości, to że są kształtowane w wyniku jego relacji z otoczeniem.<br />A jednak jest podobno sfera wolna od enkulturacji. Zamiara pisze o tym mniej więcej w ten sposób: sądy, ich logiczne relacje, normy i dyrektywy, udział w praktyce społecznej są determinowane społecznie. Podobnie jak u Kmity (w końcu o jego koncepcji Zamiara pisze) miejsce na podmiot jest ukryte. Zamiara znajduje podmiot w psychologii (i to nawet konkretnie sugeruje tu Piageta), zaś światełkiem dla podmiotu jest możliwość jego działania w sposób nadawczy.<br />W silnym kolektywizmie nie byłoby miejsca na bycie nadawcą; życie człowieka byłoby pasmem biernej interpretacji, biernego czasu i biernego bycia. Interpretacja nie wypływa bowiem z niczego więcej jak z języka (rozumianego szeroko, nie tylko w sensie tekstu, choć wierzę, że to tekst wyznacza pozostałe fragmenty systemu znaczących). W koncepcji szkoły poznańskiej znajdujemy więc wolnego człowieka, czyli tego, który buduje własne rozumienie.<br /><br />Na pierwszy rzut oka.<br /><br />Po pewnym czasie okazuje się, że sferę wolności zagarnia psychologia. Głębokie Ja przestaje istnieć, przybiera bowiem postać ukształtowanej biologicznie struktury, czy nawet zespołu praw (w tym drugim przypadku człowiek traci całkowicie kontrolę; kontrola rozumiana metafizycznie ucieka gdzieś, gdzie nie można jej znaleźć). Zresztą nawet i bez tego, podmiot w ramach społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury nie jest wolny - w sensie głębokiej wolności, głębokiego Ja, wolności "prawdziwej", czyli metafizycznej i nierelacyjnej. Na czym bowiem innym polega bycie nadawcą, jak nie na uwarunkowanej zewnętrznie transgresji. Transgresja nie wychodzi zaś z niczego, ze świadomości (choć można tak twierdzić; nie ma jednak do tego podstaw empirycznych), ale z patologicznych procesów interpretacji (patologia interpretacji jest tu rozumiana niepejoratywnie; patologia jest w gruncie rzeczy motorem zmiany) - nadinterpretacji i reinterpretacji. To czy człowiek zaś przekuje owe procesy w działanie transgresyjne zależy zapewne, zgodnie z neuropsychologią od utrzymywania się w synapsach serotoniny, dopaminy, czy noradrenaliny (i zapewne od całej masy innych biologicznych czynników). Kryzys głębokiego Ja, a zatem kryzys podmiotu następuje więc z rozwojem nauki.<br /><br />Mamy więc twierdzić, że nauka zabiła człowieka?<br /><br />Skoro nadczłowiekiem się rodzisz, nie zaś zostajesz, to czy możesz być jeszcze nadczłowiekiem? Czy stirnerowski egoista może być całkiem egoistyczny (głęboko egoistyczny, metafizycznie egoistyczny), skoro jego egoizm kształtują czynniki biologiczne (układ nagrody w mózgu)? Czy tworzenie własnego słownika, a zatem konstruowanie własnego rozumienia może być jeszcze rozumiane jako przejaw wolności człowieka, czy raczej powinno się o nim mówić w kategoriach szczególnej determinacji?<br /><br />Wreszcie, czy definicja wolności jako determinacji pierwotnej jest najlepszą z możliwych definicji, znajdującą i opisującą najgłębsze Ja, jakie jest (o jakim można mówić bez sprzeczności ze słownikiem)? A co jeśli owa determinacja nie jest wcale pierwotna, lecz wiąże się z procesami wtórnymi, co jeśli determinacja pierwotna jest częścią struktury? Wtedy nie możemy już mówić o determinacji pierwotnej. Czy cokolwiek jest w człowieku pierwotne?<br /><br />Co z tego wypływa dla anarchizmu? Anarchizm przestaje istnieć wraz z kryzysem głębokiego Ja?<br /><br />A może porzuca on wolność jako swoją matrycę, czy też może zaczyna w niej widzieć wartość konwencjonalną? Oczekujmy od wolności, by nie opisywała, lecz tworzyła. Wolność można utożsamić z minimalizowaniem cierpienia, maksymalizacją szczęścia. Taka definicja będzie matematycznie i metafizycznie wątpliwa (chociaż wolność negatywna również nie zdobywa punktów w tym konkursie), jednak w sposób materialny będzie konstruowała rzeczywistość, a zatem rozumienie i bycie.<br /><br />Wniosek jest więc taki, że jeśli anarchizm ma coś znaczyć, musi się uwolnić od przesądów wolnościowych. Wolność musi być analizowana empirycznie, uogólniana indukcyjnie (? to wciąż kwestia otwarta - nie wiem, czy nie popełniam tu jakiegoś błędu). Wreszcie pojęcie wolności musi wypowiadać wojnę językowi, być z premedytacją irracjonalne i umowne. Im bardziej wierzymy w świadomy podmiot tym bardziej oddalamy się od ideologii naukowej w stronę potocznego populizmu. Człowieka zatem nie ma i wyzwaniem przed którym stoi współczesna kultura, współczesny dyskurs i praktyka społeczna jest go wynaleźć. Skonstruować. Nadszedł czas, moi drodzy.<br /><br /><br />EDIT:<br />Właśnie zauważyłem, że tekst niejako koresponduje z <a href="http://mrotchnypontchushzagwady.wordpress.com/2010/05/31/autonomia-poznawanie-ludzkie-stada/">notką</a> Jasia Skoczkowskiego. Chciałbym wyjaśnić w czym się Jasiu myli, a myli się strasznie. I to już w pierwszym zdaniu.<br />Twierdzenie, że "zespoły ludzkie nie mają poglądów" jest oczywiście bzdurą, zwłaszcza gdy w dodatku mówi się, że do wyznawania jakichś poglądów prawo ma tylko jednostka. Otóż, trzeba to raz na zawsze powiedzieć: wszelkie poglądy są efektem dyskursu, a zatem kolektywnej rzeczywistości myślowej. Dyskurs jest takim systemem językowym, który nie posiada autora - to jego najważniejsza cecha. Dyskurs jest kulturalistyczny, więc bliżej mu do kolektywizmu niż indywidualizmu. Każde twórcze rozwinięcie dyskursu polega na jego interpretacji (piszę o tym wyżej), dlatego trudno jest powiedzieć, że to jednostki tworzą kulturę (przekonania normatywne i dyrektywalne), a właśnie taki postulat wysuwa indywidualizm metodologiczny. Analiza poglądów z pozycji indywidualistycznej (a trzeba stwierdzić, że indywidualizm libertariański jest jego najgłupszą wersją, bo opartą o sam rozum bez uogólnień empirycznych) jest po prostu nieprzydatna, niczego bowiem nie odkrywa, niczego nie demaskuje.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-45876412026312836732010-04-01T09:09:00.000-07:002010-04-01T09:59:45.706-07:00Największe ze wszystkich zagrożeń.<div style="text-align: justify;">Czyli już wiadomo, o czym będzie mowa, bo największym zagrożeniem jest obecnie terroryzm. Zdziwieni? Przecież to oczywiste. W moskiewskim metrze ginie około czterdzieści osób. Zaraz potem w Dagestanie wysadzają się jeden za drugim, jakiś facet w samochodzie i drugi idiota, który udawał gapia. Lista zamachów jest dłuższa i wszyscy ją znają. Madryt, Londyn, Nowy Jork. Oczywiście za wszystkimi stoją islamscy fundamentaliści, oprócz paru przypadków, w których FSB postanowiło zrobić kuku swoim rodakom.<br />W związku z terroryzmem nasuwa się kilka dość oczywistych obserwacji, chociaż nikt ich głośno nie wymówi, bo przyjęło się, żeby o terroryzmie nie mówić, a jak mówić to zgodnie z obowiązującym dyskursem o terroryzmie zmonopolizowanym przez telewizję (w końcu wiadomo, że dziennikarze są w każdym temacie najbardziej kompetentni i najładniej wyglądają).<br />Na przykład można się zastanawiać, dlaczego z taką pasją mówi się o zamachu w Moskwie, dlaczego wszyscy rzucają się z kondolencjami do dwóch kryminalistów siedzących na Kremlu, podczas gdy o bombardowaniu czeczeńskich miast, nocnych rewizjach i postrzałach cywilów można przeczytać jedynie w indymediach.<br />W samym 2008 roku w Afganistanie, w wyniku działań wojennych ginie 2118 cywilów. A i tak o większości ofiar nawet nie słychać, bo jak się bezzałogowy samolocik CIA pomyli, to się mówi, że zniszczono obóz terrorystów. Poza tym od ofiar zamachu na WTC pewnie do końca wieku będzie można odcinać kupony. W strefie Gazy mamy do czynienia ze zwyczajnym, rasistowskim apartheidem, ale o tym można dowiedzieć się tylko od wolontariuszki Czerwonego Półksiężyca. W końcu bardziej medialne są kassamy Hamasu spadające na osiedla izraelskie, niż postrzelony cywil, albo ktoś kto zaginął w kolejnej antyterrorystycznej akcji państwa Izrael. Żeby była jasność - konflikt izraelsko-palestyński to wojna dwóch totalitarnych ideologii, w której ofiarami zwykle są bezbronni Żydzi i Palestyńczycy. Problem jest tylko taki, że akcje Izraela, jak chociażby ostatnią interwencję w strefie Gazy można bez zażenowania popierać, ale jak ktoś powie, że rozumie Hamas, to już jest szaleńcem. Nie wiem, może jestem nienormalny, ale między wojskiem izraelskim a Hamasem nie widzę specjalnej różnicy.<br />Wojska zachodniego świata, jeśli przyjmiemy tę żenującą dualistyczną perspektywę, dopuszczają się w świecie islamskim kolejno:<br />mordowania cywilów, zatrzymywania i przetrzymywania tysięcy ludzi bez oglądania się na Prawa Człowieka (Guantanamo to zapewne kropla w morzu; konserwatyści wszelkiej maści sądzą pewnie, że rodziny osadzonych mogą ich odwiedzać i w ogóle... no więc nie mogą, nawet o tym osadzeniu nie wiedzą), niedopuszczania pomocy humanitarnej do miejsc ogarniętych konfliktem (och, och, Palestyna once again).<br />Natomiast my przejmujemy się terroryzmem.<br />Nie twierdzę, że terroryzm nie jest tragedią. Jest czymś, czego nie powinno być, tak jak polityków i generałów. Ogarnia mnie jednak niesamowite obrzydzenie, gdy widzę, jak burżuazyjny świat wykorzystuje to zjawisko w celach propagandowych. Robi mi się niedobrze, gdy każde ograniczenie wolności jest uzasadniane wojną z terroryzmem, kiedy cały ten dyskurs staje się podstawą dla odradzającego się faszyzmu.<br />I jeszcze chciałem się podzielić taką obserwacją, że może nam się odbić czkawką cała ta wojna z terrorystami, zwłaszcza, kiedy będzie to ostatnia broń cywilów w starciu z orwellowskim Państwem. Pamiętajmy, że najlepiej chronione są zawsze budynki rządowe.<br />Pod tym względem rządy nie różnią się niczym od Al-Kaidy. Nie dość, że w ramach wzajemnej walki obracają w pył wszystko na około, to jeszcze swoje nieuzbrojone zaplecze polityczne traktują jak tarczę.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-36451318467508252712010-03-16T08:17:00.000-07:002010-03-16T08:28:27.300-07:00Mitologia kradzieży<div style="text-align: justify;">Tekst jest oczywiście całkowicie teoretyczny. Przy okazji nie jest przeznaczony do publikacji na blogu, więc wiecie. Tyle wstępu.<br /><br /><br /><br /><br />Zacząć należy pewnie od stwierdzenia, że złodziej to ten, który kradnie. Kradzież to przywłaszczenie. Wbrew woli pierwotnego posiadacza danej rzeczy. Sprawa logiczna, spójna i piękna. Bez wznoszenia się nad potoczność, a zatem przy całkowitym i niezakłóconym relatywistycznym niepokojem zatopieniu w języku, musimy to jasno przyznać – o kradzieży nie ma zbyt wiele do powiedzenia. O kradzieży nie powinno się mówić, bo przecież ona po prostu jest. Gdyby tekst ten był jawnie ideologiczny (powiedzmy – stworzono by go na potrzeby gazety libertariańskiej) mógłbym na tym skończyć.<br /> Wprowadźmy na potrzeby tego tekstu uproszczony podział ideologii. Linią graniczną między dwoma przeciwstawnymi systemami myślowymi stanie się własność. Jest jasne, że bez analizy własności nie możemy analizować kradzieży. Przeciwstawnymi ideologiami będą więc libertarianizm z jednej strony – jako system, który wszelkie dyrektywy etyczne wywodzi mniej lub bardziej z pojęcia własności i w logicznej konsekwencji kategorii samoposiadania, oraz anarchizm z drugiej – istniejący bardziej jako taktyka poddawania dyrektyw w wątpliwość, właściwie z definicji podejrzliwy wobec ontycznego statusu własności. Podział ten warunkowany jest, co również ważne, przez pozycję jaką obie ideologie zajmują wobec dominującego dyskursu (oczywiście chodzi o dyskurs neoliberalny). Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że libertarianizm jest czymś w rodzaju awangardy neoliberalizmu (a nawet, co w pewien sposób ta praca wykaże – staje się jego podporą, lub nawet fundamentem), podczas gdy szeroko pojęta krytyka anarchistyczna, począwszy od Proudhona* nastawiona jest skrajnie antyneoliberalnie. Trzeba rozumieć, że nie mam w tej chwili na myśli ideologii w ich wymiarze praktycznym, nie przypisuję anarchizmowi i libertarianizmowi statusu ruchów politycznych. Można powiedzieć, że uznaję je za wygodne metafory, skrajne i przeciwstawne strategie konstruowania i dekonstruowania języka. Tym, co sprawia, że w kontekście kradzieży nie ma lepszego, ostrzejszego i bardziej „obrazowego” podziału, jest oczywiście ich deklarowany związek z wolnością. Nie można bowiem analizować czynu kradzieży bez odwołania się do porządku ideacyjnego, który bierze wolność za matrycę przekonań.<br /> <br /> <span style="font-weight: bold;">Dyskurs własności – „język jest faszystowski”?</span><br /><br /> Źródłem postawy libertariańskiej jest nieuświadomione przekonanie, że język posiada coś w rodzaju nadprzyrodzonej mocy sprawczej, oraz, że jest możliwe dotarcie do czystej definicji poszczególnych pojęć – tym samym jest libertarianizm po prostu sprecyzowanym esencjalizmem. W tym ujęciu, demaskowanie dyskursu przypomina sprzątanie, porządkowanie i segregowanie wszelkich sytuacji znaczących zgodnie z danym (niezależnie – przez rozum, czy przez Boga) schematem. Jak strategia ta wygląda w praktyce, możemy zaobserwować na dwóch przykładach. Oba, choć na pierwszy rzut oka nie jest to do końca jasne, z równą zaciekłością będą budować dyskurs kradzieży.<br /> <br /><span style="font-style: italic;">Jeśli zaczepiłby cię na ulicy bandyta, żądając twojego portfela albo portmonetki, nie wahałbyś się, jak to nazwać - kradzieżą!</span><br /><span style="font-style: italic;"> Jeśli grupa bandytów żądałaby co miesiąc dwóch trzecich twojego dochodu, grożąc strasznymi konsekwencjami w przypadku niepodporządkowania się ich propozycji „ochrony”, nie wahałbyś się, jak to nazwać - kradzieżą!</span><br /><span style="font-style: italic;"> Już jesteś codziennie obrabowywany.</span><br /><br /> Nie ma większego znaczenia, kim jest Chris Tame, autor przytoczonego tekstu. Nic nie wymaga śmierci autora bardziej niż tekst porządkujący dyskurs. Dla tych słów nie potrzeba indywidualnego wyrazu, ponieważ cała ich siła tkwi właśnie w anonimowości, w odwołaniu do potocznego, a więc powszechnego znaczenia. W tym ujęciu, roszczącym sobie niepostrzeżenie prawo do obiektywnego i chłodnego (mimo wykrzykników) opisu, sytuacja jawi się jasno. Jeśli kradzieżą nazwałbyś zabranie portfela przez bandytę, to po dokonaniu pewnego zabiegu, o którym napiszę za chwilę, jesteś zmuszony uznać, że codziennie obrabowuje cię państwo. Paradoksalnie siła tego twierdzenia leży w banale. Im tekst mniej odkrywczy, tym prawdopodobnie lepiej umacnia określony dyskurs.<br /> Zabieg, którego dokonuje Tame wspiera się na pewnym fundamentalnym założeniu. Dla Tame’a kradzież jest. Ta banalna na pierwszy rzut oka obserwacja pociąga za sobą poważne konsekwencje. „Fakt”, że kradzież jest oznacza bowiem tyle, że nie jest ona czymś w rodzaju weberowskiego typu idealnego. Pojęcie kradzieży nie staje się użytecznym narzędziem do interpretacji świata, przeciwnie – to interpretacja podporządkowuje się kradzieży. W rzeczywistości, kiedy Tame pyta, czy nazwałbyś coś kradzieżą, nie pyta wcale o to, czy tak byś to zinterpretował, ponieważ w jego dyskursie nazwanie czegoś, nie oznacza interpretacji. Nazwanie to zdanie sobie sprawy z ukrytego porządku świata. Dzięki takiemu postawieniu sprawy na samym początku, Tame może dowodzić, że po ogołoceniu sytuacji z konkretu (bandyta zmienia się w rzecz działającą numer jeden, portfel zmienia się w dowolną rzecz należącą do człowieka itd.) otrzymamy czystą relację działania, którą w dalszej drodze możemy ubrać w inne konkrety, jak gdybyśmy wciąż ubierali manekina na wystawie. W wypadku libertarianizmu konkret jest zbędnym balastem, dyskurs buduje się na samej konwencji, na grze tautologii roszczących sobie prawo do mimetycznego opisu rzeczywistości. Owe ruchy zdań, ich wzajemne zazębianie się w logicznej pułapce musi zakładać regułę, zgodnie z którą pojęcia unoszą się nad nami jak ciała astralne.<br /> Jak gra ta przebiega, ukazuje nam inny przykład libertariańskiej praktyki dyskursywnej. Tym samym przechodzimy do tej sfery libertarianizmu, która przestaje być tylko esencjalizmem, staje się zaś jego konkretną wersją. Całkiem trafnie możemy ją określić pozornie demaskatorską. Demaskatorską – ponieważ otwarcie atakuje język. Pozornie – bo w głębi wciąż odwołać się musi do własnego dyskursu kradzieży, a więc do czegoś, co samo nadaje sobie rangę common sense (a jak widać na przykładzie tekstu Tame’a common sense jest czymś więcej niż tylko społecznie uprawomocnionym sposobem konstruowania wniosków).<br /> Tekst zaczyna się od wytłuszczonej notki prasowej:<br /><br /> <span style="font-style: italic;">“Policjanci CBŚ zatrzymali w podgorzowskim Deszcznie czterech Lubuszan, którzy szykowali transport aż 3 mln sztuk papierosów bez polskiej akcyzy za zachodnią granicę. Skarb państwa mógł stracić na tym blisko 2 mln zł.”</span><br /><br /> I od początku wydaje się, że mamy do czynienia z tekstem demitologizującym (w znaczeniu jakie dla mitu rezerwuje Barthes). W rzeczywistości jednak, taktyka libertariańska nigdy nie detronizuje mitu. Nie jest możliwe, by zdetronizować coś, czego się nie rozpoznaje. Podobnie jak Józefowi K. z Procesu libertarianinowi nigdy nie przychodzi na myśl, że reguły, w które został wplątany są zwykłą blagą. I tak oto, cała „dekonstrukcja” libertariańska będzie wyrażać się w prostym ciągu logicznym, w skład którego wejdzie kolejno – określenie definicji straty (autor będzie tu przywoływał dwie defnicje słownikowe, przy czym, jak zdołamy się przekonać, jedna z nich wyraźnie odwołuje się do common sense, druga zaś, jeżeli pierwszej nie przeczy, to przynajmniej ich znaczenia są na siebie nieprzekładalne), określenie, czym jest państwo oraz przesądzenie, czym jest własność i kradzież. Wniosek zaś z tekstu wypływa jeden:<br /><br /><span style="font-style: italic;"> „“Skarb państwa mógł nie ukraść* 2 milionów złotych”- tak powinien brzmieć nagłówek cytowanego przeze mnie artykułu (...)”</span><br /><br /> Nie trzeba specjalnej przenikliwości, by zauważyć, że ukrytym fundamentem tego wniosku jest wspomniane przesądzenie o kradzieży. Podobnie jak Tame, Krukowski uznaje, że kradzież jest. Mało tego, przyjmuje za pewne istnienie systemu kradzieży – kolejnych połączeń syntaktycznych, które umiejscawiają pojęcie w kontekstach (głównie będzie tu chodziło o kontekst własności i agresji). Podstawą dla tego systemu jest przekonanie, że prawo własności jest prawem naturalnym (a zatem niezbywalnym), że inicjowanie agresji jest naruszeniem innego prawa naturalnego – prawa do wolności, oraz że naruszenie własności jest inicjowaniem agresji. Nie muszę raczej dodawać, że strategia libertariańska poza te przesądzenia nie wykroczy. Ponieważ warunkiem koniecznym dla zaistnienia dyskursu libertariańskiego jest nadanie pojęciom silnych i niezmiennych znaczeń, libertarianin nigdy nie przyzna, że język jest faszystowski. Uznanie lub odrzucenie zdania wymaga bowiem refleksji, zaś ta przy okazji stałego poruszania się po powierzchni języka, jakby z góry zostaje przekreślona.<br /> Trzeba jednak przyznać, że libertarianizm konstruuje dyskurs kradzieży w sposób przebiegły i, jeśli tylko patrzymy na prawdę w kategoriach absolutystycznych (a w gruncie rzeczy wymaga tego użycie języka), trafny. Jedną z ciekawych rozgrywek tautologicznych jest umiejscowienie kradzieży w kontekście przemocy.<br /> Jednym z zarzutów wobec prawa własności, już właściwie od czasów Rousseou (a pewnie tradycja ta sięga dalej) jest to, że prawo własności nie może istnieć bez przemocy, że wręcz na tym się funduje własność, że jest egzekwowana przemocą. Libertarianin nigdy się z tym nie zgodzi. Przywołajmy jeszcze jeden tekst, tym razem już zupełnie potoczny, choć w jakiś sposób rzucający światło na ogólną tendencję taktyki libertariańskiej. Chodzi w istocie o jedno zdanie:<br /><br /><span style="font-style: italic;"> Przemoc jest związana z prawem własności jedynie w sensie defensywnym – każdy ma prawo użyc siły proporcjonalnej do agresji wobec jego własności.</span><br /><br /> W tej perspektywie kradzież jest oczywiście jasno określona. Jest agresją na własność. W zdaniu tym tylko jeden wyraz jest niedookreślony i zbędny jeśli chodzi o konstrukcję dyskursu – to proporcjonalność. Cała reszta opiera się na grze tautologii – takim przedefiniowaniu pojęć, iż w warstwie tekstowej stwarzają one iluzję oparcia w doświadczeniu. Przemoc w sensie defensywnym to przemoc w odpowiedzi na agresję wobec własności. Agresja wobec własności jest jakby jawnie niedookreślona. Jej skonkretyzowanie bowiem może nas doprowadzić do stwierdzenia, iż istnieje przemoc bez przemocy (kieszonkowcy w końcu nie używają przemocy w sensie fizycznym), a co za tym idzie do stwierdzenia, że przemoc w sensie defensywnym jest pierwszym aktem fizycznej agresji. Oczywiście nie możemy tak stwierdzić, ponieważ libertarianizm, zakłada, że przemoc może się dokonywać nie tylko fizycznie, zaś uznanie, że przemoc jest związana z prawem własności tylko w sensie defensywnym opiera się na takim jej zdefiniowaniu, że przemoc w sensie defensywnym to przemoc związana z prawem własności. Nic dodać, nic ująć.<br /> Głębsze spojrzenie na kradzież znajdzie więc wyraz dopiero w paradoksach Proudhona.<br /><br /> <span style="font-weight: bold;">Dyskurs posiadania – „Je suis anarchiste”?</span><br /> <br /> Proudhon, z czego sam zdaje sobie sprawę, wygłasza kontrowersyjną i rewolucyjną tezę – własność to kradzież. Jak sądzę, zdaje sobie również sprawę z jej paradoksalności. Mimo to jednak, w żadnym fragmencie tekstu nie daje jasno do zrozumienia, że traktuje język przygodnie. Jego pojmowanie własności będzie zawierało w sobie tę samą wadę, którą znajdziemy w Jedynym i jego własności Maxa Stirnera – obaj po uprzednim zmasakrowaniu dyskursu niechcący zbudują dyskurs nowy. W dodatku z gruzów starego.<br /> Pytanie w tytule akapitu jest zatem dość zasadne (są to oczywiście słowa Proudhona) w kontekście tego, kim lub czym jest anarchista w odniesieniu do dyskursu.<br /> Zacznijmy jednak od prześledzenia wywodu Proudhona. Celowo pominę tu kwestie sprawiedliwości, równości i niezbywalnych praw jednostki, co początkowo może się wydać dziwne (konstrukcja Czym jest własność? wywołuje wrażenie istotności tych pojęć). Robię to z dwóch powodów. Po pierwsze, chodzi o czystość pracy. Po drugie, uważam, że paradoksalność eseju – jego rzeczywisty walor – ukazuje się nam dopiero, gdy tekstualne relacje własności uznamy za strukturę, nie zaś za system (aksjomatyczne pojęcia takie jak sprawiedliwość i równość właściwie bezwzględnie implikują systemowość). Dopiero oderwanie własności od dyskursów sprawiedliwości, równości itd. pozwala nam na dostrzeżenie dynamiczności układu – to zaś będzie niezbędne do przedstawienia figury anarchisty.<br /> Proudhon do uzasadnienia swojego zdania posłuży się językiem materialistycznym (zastanawiające, że głównie za taki język będzie później atakował Marksa). Podstawowe przesądzenie więc będzie wyrażać się w przekonaniu, że własność nie należy do porządku ideacyjnego, lecz służy za płaszcz, którym nakrywamy rzeczywistą, materialną sytuację. Żeby zrozumieć, jak mechanizm ten wygląda w praktyce, przyjrzyjmy się pewnemu współczesnemu przykładowi. Notka prasowa z serwisu money.pl tak opisuje strajk w kopalni Budryk:<br /><br /> <span style="font-style: italic;">„Ponad 80 milionów złotych straciła kopalnia Budryk przez półtoramiesięczny strajk górników - szacuje RMF FM. (...)”</span><br /><br /> Dla libertarianina notka ta „oddaje rzeczywistość”. Mało tego, w logicznej konsekwencji strajk w kopalni jest przez niego uznawany za formę kradzieży. Strajkujący robotnik pobiera pensję za okres, w którym nie pracuje, w dodatku blokuje przedsiębiorstwo, które w tym czasie mogłoby generować zyski. Libertarianin uznaje więc strajk za zamach na własność niemal tego samego rodzaju, co wspomniany u Tame’a atak bandyty (swoją drogą, dość interesujące, że strata jako „nieuzyskanie” będzie się odnosić w tym dyskursie jedynie do prywatnych przedsiębiorstw).<br /> Język materialistyczny (jak później zauważymy podstawowa składowa strategii anarchisty) traktuje sytuację zgoła inaczej. Podczas gdy libertarianin odbiera sytuacji konkrety, by potem czystą sytuację przykładać do innych konkretów (wspomniana wcześniej metafora manekina), anarchista postępuje dokładnie odwrotnie – usuwa manekina, podejrzliwie zaś przygląda się ubraniom.<br /> Przywołany w notce strajk jest więc postrzegany jedynie w jego materialnym wymiarze. A zatem – robotnicy stoją bezczynnie w kopalni. I tylko tyle.<br /> Załóżmy teraz, że właściciel kopalni próbuje sytuację rozwiązać siłowo. W dyskursie libertariańskim, siłowe przepędzenie robotników (i powiedzmy zatrudnienie na ich miejsce nowych) jest całkowicie uprawnionym aktem obrony. To robotnicy są agresorami. Anarchista widzi sytuację zupełnie odwrotnie. To właściciel dokonuje aktu przemocy (powiedzmy wzywając policję). Istotnie dla anarchisty interwencja w obronie własności jest celowo niezrozumiała. Zdarzenie przedstawia się właściwie dość komicznie i absurdalnie – oto jakiś człowiek postanawia przepędzić z kopalni ludzi, którzy się w niej zgromadzili.<br /> Proudhon uznaje, że własność ma tylko i wyłącznie wymiar instytucjonalny. Własność nie jest więc czymś przyrodzonym człowiekowi, a przywilejem nadanym przez państwo i kapitał (przykład współczesnej Somalii dowodzi, że jego nadawaniem może zajmować się nawet sam kapitał). Jednocześnie jednak, stwierdzając, że własność to kradzież, musi się posiłkować jakimś metafizycznym wymiarem własności. Nie ma kradzieży bez własności – to przecież jasne.<br /> Paradoks Proudhona nie jest w rzeczywistości aż tak paradoksalny. Cała przewrotność słynnego zdania polega na tym, że zawiera ono dwie odmienne definicje własności. Własność, która „znajduje się” w zdaniu to własność instytucjonalna – wspomniany przywilej. Własność, która kryje się za kradzieżą, można powiedzieć – presupozycja kradzieży, jest definicją źródłową. Własnością w przekonaniu Proudhona – prawdziwą.<br /> Owa własność jest więc ni mniej ni więcej prawem każdego człowieka do dysponowania każdą rzeczą. Tak naprawdę nie jest zbyt daleki Proudhon od zbudowania kolejnego prawa naturalnego. Najbardziej donośną myślą dotyczącą własności jest jego zdaniem rozróżnienie na prawo i posiadanie. To słowa Toulliera, „własność jest prawem, posiadanie jest faktem” staną się podwaliną do budowy owej prawdziwej definicji własności.<br /> Idąc tym tropem, odnajdując w słowach Toulliera zarys planu Proudhona, powinniśmy być może stwierdzić, że to, czego dokonuje francuski filozof nie jest wprowadzeniem nowej definicji własności i wypływającej z niej definicji kradzieży, lecz raczej rozerwaniem tego oczywistego, wydawałoby się, związku.<br /> Kradzież przestaje być naruszeniem własności, a staje się naruszeniem posiadania. Skoro zaś wszyscy posiadamy, jesteśmy w stanie dysponować każdą rzeczą (ograniczenia wypływają jedynie z podobnych okoliczności jak w przypadku wolności człowieka – np. „nie mogę latać, bo nie mam skrzydeł”), to ustanowienie jakiejkolwiek wyłączności do gospodarowania jakąkolwiek z tych rzeczy – a zatem ustanowienie własności – jest kradzieżą.<br /> Proudhon nie demitologizuje kradzieży. W rzeczywistości używa podobnego narzędzia dyskursywnego, co libertarianin. Co prawda demaskuje język, ale czyni to bez próby wyrwania się, po pierwsze z binarnej opozycji prawda-fałsz, po drugie z potrzeby przebudowywania dyskursu, przy czym ranga tej nowej budowli wcale nie ustępuje pierwotnej – zdekonstruowanej. Cały problem Proudhona, jak już sygnalizowałem, polega na tym, że niszcząc jedno prawo ustanawia prawo przeciwstawne. A zatem ustanawia coś, co samo może podlegać dekonstruowaniu – w końcu, przy jeszcze bardziej radykalnym zastosowaniu języka materialistycznego, musimy uznać, że „posiadanie” również jest kategorią ideacyjną, tym samym kradzież Proudhona jest w równym stopniu „ideologiczna”, co kradzież libertariańska. Strategia Proudhona nie jest więc tak anarchistyczna jakby się mogło wydawać. W równym stopniu co libertarianizm podlega zarządzeniom dyskursu i, jak przystało na ideologię, w równym stopniu buduje wizję świata jako zbioru prawd. I choć w kontekście kradzieży jest to strategia bardziej otwarta, bardziej „naturalna” i – o ile można to stopniować – mniej ideacyjna, teoretyczna, to wciąż przecież opiera się na jakichś fundamentach, na jakiejś tradycji, a co za tym idzie, nie może być nieskazitelna, nie może uciec od podejrzeń o relacje władzy i wiedzy. „Prawdziwym” anarchizmem byłoby chwytanie sensu w jego przygodności, niepodporządkowanie kradzieży jakiemukolwiek z dyskursów (własności czy posiadania), wolne przeskakiwanie między działaniem fizycznym (kradzieżą), działaniem słowa i jego zapleczem syntaktycznym. Anarchizm to ujmowanie języka w kategorie nie-języka, zawieszenie jego zasad (czymkolwiek by one nie były) dla samego ich „odkrycia”. Język to faszyzm, semiologia to anarchizm.<br /><br /></div>Unknownnoreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-79792013791960743842010-03-11T22:43:00.000-08:002010-03-11T22:56:13.209-08:00...Zaczynam mieć kompleksy. Taki np. Xavier czynnie uczestniczy w ruchu, a ja ostatnio siedzę i teoretyzuję i ciągle tkwię w tym języku, w tych znaczeniach i innych rzeczach, które dla zwykłego śmiertelnika są kompletnie nieważne (choć przecież mnie wydają się takie fundamentalne). Wpatrzyłem się w Grecję, potem w siebie i zobaczyłem jakąś dysproporcję radykalizmu. Jestem radykalny teoretycznie, a to nie wymaga zbyt dużej odwagi.<br />Za dzień lub dwa walnę tutaj kolejny anarchosemiologiczny tekst o fundamentalnym znaczeniu. Na szczęście nic w stylu anarchistycznej teologii... swoją drogą właśnie zauważyłem ciekawy związek między libertarianizmem a katolicyzmem. Obie ideologie wykorzystują św. Tomasza do nadania statusu nauki właśnie teologicznemu procesowi wnioskowania. Dość zabawne, prawda?<br />Punktowanie libertarian też już mnie nuży i generalnie nie ma większego sensu.<br />Prawdziwa walka, czy tego chce czy nie chce radykalny intelektualista, toczy się na ulicy.<br />Do zobaczenia w Poznaniu 20 marca.<br />Rozbrat zostaje i nie ma innej możliwości.Unknownnoreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-73470518237274324212010-03-11T00:30:00.000-08:002010-03-11T01:01:32.406-08:00Lis i wolność słowa.<div style="text-align: justify;">Nie miałem ostatnio zbyt wiele czasu. A przydałby się, bo na liberalis opublikowano<a href="http://liberalis.pl/2010/02/14/filip-fatbantha-wysocki-nie-jestem-cyborgiem/"> tekst</a> specjalnie dla mnie. Zresztą odpowiem na niego w swoim czasie, bo teraz nie mam szczególnej ochoty (nie, żeby Filip Wysocki jakoś mnie zirytował, bo krytyka jest całkiem w porządku, choć w moim mniemaniu nic nowego do dyskusji między libertarianizmem a anarchizmem nie wnosi). No ale co nieco trzeba napisać, bo na blogu już pajęczyny się porobiły.<br />Dlatego dzisiaj będzie lekko i przyjemnie. I mainstreamowo. O redaktorze Lisie będzie.<br />Jak wiadomo, nasz kochany Tomek zaprosił Sikorskiego i Komorowskiego do swojego programu, żeby tam - na oczach gawiedzi - dwóch polityków o mniej więcej takich samych poglądach się o nie spierało. Sprawa sięga głębiej, bo w ogóle do decyzji o zorganizowaniu prawyborów. A że często jestem pod wrażeniem pracy speców od public relations (a jeszcze częściej jestem oczarowany ludzką ślepotą), to i teraz się zatrząsłem. Kopiujemy wzory ze Stanów Zjednoczonych, więc w jakimś sensie możemy sobie myśleć, że jesteśmy takimi Stanami, tylko mniejszymi. O jaki wzór chodzi? Ano oczywiste. Hillary Clinton vs. Barrack Obama. Prawybory wyeliminowały McCaina, u nas wyeliminują Kaczyńskiego i to z lepszym skutkiem, bo to trochę tak, jakby w USA startował George Dablju.<br />Oczywiście to jest banał i każdy rozgarnięty człowiek, w zasadzie każdy, kto kojarzy fakty, powinien uznać, że nie ma się nad czym zastanawiać, że wszelkie debaty między Komorowskim a Sikorskim są ustawione i po prostu PO robi ludzi w balona. Jednak już tak banalne nie wydaje się, że podobnej opinii nie usłyszałem w telewizji.<br />Cała plejada demaskatorów - dyżurni politolodzy, socjolodzy i psychologowie TVNu - nawet się na ten temat nie zająknęła, a redaktor Lis, najwyraźniej w przypływie euforii (że niby już tu mamy Amerykę i, hoho, prawybory organizujemy) postanowił całą komedię napędzać. Czy naprawdę jest tak - przepraszam za kolokwialne wyrażenie, ale innego nie znam - głupi, żeby nie dostrzegać swojej roli w teatrzyku PO?<br />Czy może jednak weźmiemy pod uwagę bardziej pesymistyczny wariant, o którym pisał już Chomsky i w ogóle lewicowcy jak świat długi i szeroki?<br />Lis jest przedsiębiorcą i o swoje przedsiębiorstwo musi dbać. Media żyją z tego, że są w centrum uwagi, im bardziej są w centrum, tym bardziej żyją, a im bardziej żyją, tym bardziej są w centrum. Też banał, prawda? A jednak taki, który trzeba przypominać. Bo jak raz zapomnimy, że demokratyczny kapitalizm to ustrój, w którym partie walczą o zniesienie przymiotnika "demokratyczny", możemy się obudzić w jakimś pieprzonym Pinoczetoczile.<br />Ograniczona definicja wolności słowa zakłada, że jak jedni przekrzyczą drugich to jest wszystko w porządku. No i super. Bo przecież cały kapitalizm polega na przekrzykiwaniu, a kapitalizm to taki super system, że lepszego nie było i nie będzie.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-2118814731353627912010-02-04T05:49:00.000-08:002010-02-04T08:16:54.492-08:00O prawdzie niekompletnie.<div style="text-align: justify;">Jakoś tak już jest, że ludzie nie bardzo potrafią zrozumieć, o co tym relatywistom chodzi. Tradycyjnie (bo Tradycja ponad wszystko) nie wychodzi zrozumienie konserwatystom. Konserwatyści w gruncie rzeczy zawsze mieli problemy z dochodzeniem do ciekawych wniosków, więc nie powinniśmy się dziwić. Kłopot w tym, że konserwatywna sofistyka, jak każda sofistyka, ma swoich zwolenników. Zwykle tych samych, którzy uśmiechają się z satysfakcją na brzmienie dowodu Anzelma, którzy nie mogą się doczekać, kiedy przeczytana u Janusza Korwin-Mikkego "myśl" zawiśnie między jego rozmówcami i tylko ich zakłopotane miny będą zdradzać, że "myśl" ta została przez kogoś wypowiedziana, nie zaś <span style="font-style: italic;">jest</span> po prostu po to tylko, by ją odnaleźć.<br /> No, ale konkretnie, o co relatywistom chodzi?<br /> Pierwsza sprawa jest taka, że prawda według relatywistów nie jest bezwzględnie względna. Co to znaczy? Ano tyle, że prawda jest zjawiskiem, do zaistnienia którego potrzebujemy pewnych warunków. Czyli - samo poparte głębokim przekonaniem o prawdziwości stwierdzenie, że np. trawa jest czerwona, zakładając, że trawa to to coś, czego ostatnio na dworze nie widać, a czerwony to kolor np. pewnej znanej gwiazdki pięcioramiennej, nie uprawnia jeszcze, by uznawać, że zdanie to jest prawdziwe. To znaczy, można, ale nie będzie to prawda według relatywizmu, o którym mówię.<br /> Możemy dla jasności uznać podział relatywizmu. Ja wyróżniłbym przynajmniej trzy rodzaje: relatywizm skrajny (czyli wszystko, co uznaję za prawdę jest prawdą), relatywizm mocny (czyli prawda jest zjawiskiem społeczno-psychologicznym) i relatywizm fenomenologiczny.<br /> Na początek, dlaczego nie może być tak, że wszystko, co uznaję za prawdę jest prawdą? Nie mam zamiaru powoływać się na jakąkolwiek mimetyczną definicję prawdziwości i twierdzić, że relatywizm skrajny się myli, że <span style="font-style: italic;">tak po prostu nie jest</span> (wypływa to głównie z przekonania, że <span style="font-style: italic;">bycie</span> jest jedynie mitycznym uproszczeniem, w dodatku nieprzydatnym, gdy pozbawi się go predykatu). Zwyczajnie, uznając względność wszystkiego, uzależniając prawdziwość sądu od przekonania, wpływamy na morze nieprzydatności. Innymi słowy, możemy zapytać: co z tego, że sąd "trawa jest czerwona" jest prawdziwy, skoro większość ludzi będzie nadal twierdzić, że owe zdanie to fałsz, że w sensie społecznym prawda się nie skonstruuje. Skupienie uwagi na takiej prywatnej prawdzie, prawdzie wyłącznej dla podmiotu, sprawia, że pozostawiamy cały margines niezbadanych procesów. Tym samym, nie odpowiadamy nigdy na pytanie, jak powstaje prawda, kiedy orzekamy o prawdziwości itd., ponieważ w rzeczywistości nie uznajemy wcale, iż prawda jest zjawiskiem. Skrajny relatywista nie jest więc tak naprawdę relatywistą, ponieważ wciąż rozumie prawdę tak jak realista (powód dla którego nie uznaję opozycji relatywista-absolutysta przedstawię później). Czyli, choć uznaje, że prawda jest względna, to wciąż nie potrafi się pozbyć metafizycznego przekonania o tym, że prawda <span style="font-style: italic;">jest</span>. Nie trzeba być geniuszem, żeby stwierdzić, iż stanowisko to jest po pierwsze - niezbyt rewolucyjne (ponieważ w żaden sposób nie narusza klasycznego pojęcia prawdy), po drugie - wewnętrznie sprzeczne (ponieważ nienaruszone pojęcie prawdy pozwala zdetonować bombę samozwrotności).<br /> I teraz dwa relatywizmy poważne. Mocny (społeczno-psychologiczny) i fenomenologiczny. W gruncie rzeczy, stanowiska te nie są sprzeczne, dlatego, jak sądzę, nie można ich traktować oddzielnie. Jedno uzupełnia wady drugiego i odwrotnie. Jak to przebiega?<br /> Relatywizm społeczno-psychologiczny uznaje prawdę za zjawisko psychologiczne, czy może lepiej - konstrukt społeczny. Sprawa jest prosta: jeśli tylko w danej społeczności uznaje się, że trawa jest czerwona (trudno powiedzieć z jakiego powodu) i jest to powiedzmy stwierdzenie obowiązujące - tzn. jeśli ktoś powie, że trawa jest zielona, a cała reszta społeczności będzie uważać, że to kłamstwo - musimy uznać, że zdanie "trawa jest czerwona" to prawda. Problem z tym stanowiskiem znów polega jednak na tym, że pozostaje cały margines niewyjaśnionych kwestii. O ile, fakt, że uznaliśmy prawdę za <span style="font-style: italic;">zjawisko</span>, pozwala na ominięcie zarzutu o samozwrotność, a zatem relatywizm społ.-psychologiczny jest o jeden krok dalej w stosunku do relatywizmu skrajnego, o tyle wciąż nie możemy stwierdzić, dlaczego dzieje się tak czasami, że jeśli ktoś powie, że trawa jest przecież zielona i tę wypowiedź uzasadni, to będziemy musieli zmienić zapatrywania, czyli inaczej przekonstruować prawdę.<br /> Problem rozwiązuje właśnie relatywizm fenomenologiczny.<br /> Polega on na przekonaniu, że po pierwsze, podobnie jak w przypadku relatywizmu mocnego, prawda zostaje uznana za zjawisko, po drugie zaś, że jej produkcja podlega pewnej instancji. A zatem, że nie można wytworzyć prawdy bez odwołania się do zasad jej konstruowania. Czyli, to czy "trawa jest czerwona" nie może zostać uznane za prawdziwe jedynie w oparciu o subiektywne, czy intersubiektywne przekonanie. Znaczy to, że relatywizm fenomenologiczny, o ile uznamy jego konieczny związek z relatywizmem społeczno-psychologicznym (lub z pewnym tylko fragmentem tego stanowiska, mówiącym o tym, że prawda jest konstruktem społecznym), idzie o krok dalej - przesuwa akcent z prawdy na moment asercji.<br /> Możemy teraz stwierdzić paradoksalnie, że relatywizm fenomenologiczny nie stoi w sprzeczności z absolutyzmem. Tak naprawdę, nie będzie miało większego znaczenia, czy uznamy, iż rzeczywiście prawda ma charakter transcendentalny, ale sam fakt, że można tak uznać bez uszczerbku na teorii, rzuca na nią ożywcze światło. Wyjaśnienie tego stwierdzenia jest dość proste. Zamiast uznawać, że prawda konstruuje się na czysto lingwistycznej warstwie wypowiedzi, możemy uznać, iż jest raczej domeną gry pojęć. To znaczy, możemy uznać, że na przykład, kiedy jedna osoba mówi, że "kradzież to zamach na własność", a druga, że "własność to kradzież", to osoby te mówią w istocie co innego, a zatem nie można, jak byśmy tego chcieli przy redukcji lingwistycznej, orzec o sprzeczności obu twierdzeń. I teraz, myśląc w ten sposób, możemy połączyć stanowiska dwóch relatywizmów.<br /> Nie ma bowiem żadnej sprzeczności w uznaniu, że prawda jest transcendentalna i jednocześnie konstruowana społecznie. Albo może inaczej.<br /> Prawda jest transcendentalna, asercja zaś jest konstruowana społecznie. Transcendentalność podlega zatem społecznemu procesowi produkcji. Zresztą metafora produkcji prawdy jest bardzo trafna i obrazowa: żeby wyprodukować prawdę brzmiąca (oczywiście prawda nigdy nie "brzmi" - to uproszczenie), "własność to kradzież" potrzebujemy surowca (czyli definicji kradzieży, definicji własności, presupozycji tych definicji, a także określenia, co znaczy pojęcie <span style="font-style: italic;">to</span>; za Ajdukiewiczem można stwierdzić, że surowcem prawdy są konkretne dyrektywy empiryczne, dedukcyjne i aksjomatyczne) oraz maszyny, która ów surowiec przetworzy w końcowy produkt (czyli zasad wnioskowania: w tym wypadku po prostu określenia implikacji). Można brnąć dalej w tę metaforę i uznać, że końcowa faza produkcji wymaga wyprodukowania samych środków produkcji - i tu wyjaśnia się, co znaczy stwierdzenie o tym, że transcendentalność podlega temu procesowi tak samo jak prawda. Oczywiście tylko wtedy, gdy uznamy za "prawdziwe" stanowisko skrajnego konwencjonalizmu. Bo możemy przecież twierdzić, bez specjalnych nawet konsekwencji dla relatywizmu, że maszyna produkująca prawdę jest nam dana niejako od samego początku, że prawa zgodnie z którymi konstruujemy prawdę są wrodzoną zdolnością kognitywną. W tym wypadku jednak pojawia się pewien problem. To znaczy, uznawszy, że prawda i jej produkcja mogą być niezależne od społecznego konekstu, pozostawia się nierozwiązaną kwestię całej rozległej pustyni twierdzeń uznanych za prawdę. Mało tego, silna transcendentalność sprawia, że w pewnym momencie przestajemy sobie zdawać sprawę, iż to, czy coś uznamy za prawdę zależy od przyjęcia definicji prawdy.<br />Wittgenstein musiał czuć to samo, co ja, kiedy mówił:<br /><span style="font-style: italic;">Jak wysoko się wznoszą fale języka</span>.</div>Unknownnoreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-91011574676297861952010-01-27T03:44:00.000-08:002010-01-27T04:37:38.718-08:00Nadczłowiek, człowiek ostatni, anarchista. Bardzo krótko.Jakoś tak ostatnio z Nietzschem obcuję i zauważam, że ten miły pan był nieźle marksowski, freudowski i anarchistyczny. Konkretnie to dwie sprawy na to naprowadzają. Koncepcja nadczłowieka i, w jakiś sposób opozycyjna do niej (choć tej relacji zdecydowanie nie powinniśmy nazywać opozycyjną), koncepcja człowieka ostatniego.<br />Ostatni człowiek to ideał człowieka. Nie choruje, nie umiera i tak dalej. Taki facet, którego chciałabyś mieć w domu, ale w życiu byś nie pomyślała, że możesz z nim uprawiać seks. Czyli generalnie spełnia wszystkie nasze pragnienia (przy okazji odkrywa też ich paradoksalność). Ponieważ zaś jest ideą, to w gruncie rzeczy, jest wyrazem naszych pragnień, takim horyzontem myślowym, do którego w dialektyce dążymy (i tu jak sądzę, wszystkie dyskursy pędzą do niego równie niestrudzenie, może poza posthumanistycznym).<br />No i Nietzsche w jakiś tam sposób chce tego ostatniego człowieka przezwyciężyć.<br />Czyli pomyślałem sobie, że to mniej więcej to samo, co za cel obrały sobie na początku dwudziestego wieku wszystkie ruchy awangardowe (mniej lub bardziej inspirowane Marksem i Freudem). Ekspresjonizm, abstrakcjonizm, surrealizm - to wszystko miało zrujnować burżuazyjny ideał człowieka i otworzyć przed nami jakąś nową formę bycia.<br />Czyli kogo? Nadczłowieka oczywiście.<br />A nadczłowiek to to samo, co ideał wolności u wczesnego Marksa i Freuda.<br />Prawie.<br />Skoro zaś mówimy o nadczłowieku, to trzeba powiedzieć o języku, spod władzy którego ten nadczłowiek ma się wyrwać. Nie jestem pewien, czy pisałem o tym na blogu - w każdym razie gdzieś na pewno pisałem - że anarchizm już od czasów Proudhona posługuje się dyskursem materialistycznym. Innymi słowy, redukuje do minimum wszelki porządek ideacyjny. Jak to zauważył już Ajdukiewicz, podobna taktyka dyskursywna jest zawsze utopią, niemniej jednak różni się czymś od taktyki neoliberałów z jej odwołaniami do "naturalnych praw" i innych bredni. I tak mi się przypomniało, że przecież Geertz rozróżniał dwa rodzaje opisu - rozrzedzony i zagęszczony. Do pozytywnej interpretacji świata anarchista używa opisu zagęszczonego, do negatywnej - rozrzedzonego.<br />Wiecie o co mi chodzi?Unknownnoreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-79077554621580462602010-01-15T03:30:00.001-08:002010-01-15T04:09:12.750-08:00A tu zaskoczenie.Zdarza się czasami tak, że coś nas zaskoczy. No mnie cały czas świat zaskakuje, chociaż po ostatniej przygodzie z PKP - nie powinien.<br />W środy wpada mi w łapy Tygodnik Powszechny. Chyłkiem. Niezapowiedziany. I już po chwili okazuje się, że przy całej plejadzie super-tygodników, akurat magazyn o wyraźnym profilu ideologicznym jawi się jako twór polifoniczny. Wielogłosowość w TP poraża. Naprawdę.<br />Przy całym tygodniku, nagle prof. Zoll obnaża swój idiotyzm. A wydawał się taki fajny, nie?<br />Podam teraz przykład, który mnie osobiście rozbawił. Sprawa jest prosta jak drut i dotyczy religii. Konkretnie zakazu bluźnierstwa, które ostatnimi czasy wprowadziła Irlandia. Zakaz jest oczywiście postępowy. Zresztą jak każdy zakaz, nie?<br />No to się pyta dziennikarzyna pana Zolla, "czy prawo powinno określać, które wyznania i systemy religijne są chronione?". Czy powinniśmy bronić na przykład scjentologów?<br />A pan Zoll odpowiada.<br />"Mówimy oczywiście o ochronie wartości cywilizowanego świata, a nie np. satanistów, czy scjentologów. Tam więc, gdzie mamy do czynienia z aprobowanym przez naszą cywilizację systemem wartości, państwo jest zobowiązane do jego ochrony".<br />Nie wiem, może profesor wyraził się nieprecyzyjnie, może nie jest kompletnym idiotą - myślę sobie. Ale nieeeee...<br />Pan Zoll nie tylko mówi głupoty, ale jeszcze zdaje się w nie wierzyć. Na przykład, wyobraźcie sobie, dla pana Zolla istotnie robi różnicę nazwa funkcji prawa. Nazwa. Funkcja nie ma znaczenia. Dla pana Zolla ważna jest nazwa. Ja bardzo przepraszam za moje lingwistyczne zboczenie, ale nie potrafię inaczej. Po prostu wszystko mi się układa w zabawny proces mydlenia oczu. Strajk jest kradzieżą i te sprawy. No i ok. Bo można jeszcze zgodnie z przyjętym systemem znaczeń uznać, że strajk jest kradzieżą. Neoliberalizm niestety oplótł nas zbyt mocno. Ale, kiedy profesor Zoll zaczyna z całą stanowczością stwierdzać, że "jeden z kanonów współczesnego prawa karnego mówi, że ono nie reguluje stosunków społecznych - ono je chroni", to mi się zaraz wyobraża pewna sytuacja. Jest sobie gwałciciel, który zgwałcił twoją córkę. I ten gwałciciel mówi: "ja nie zgwałciłem pana córki, po prostu część mojego ciała znalazła się w niej". What's the difference, I'm asking?<br />No i jeszcze dalej, pan Zoll zauważa, że przepisy ograniczające wolność, tę samą wolność chronią. Wątpię, żeby pan Zoll podzielał moje przekonanie o bzdurności takiego pojęcia jak "wolność", więc zwyczajnie, zgodnie z pewną koncepcją prawdy, pan Zoll mówi nieprawdę. Pan Zoll kłamie. Gdyby to powiedział Proudhon, moglibyśmy zaryzykować stwierdzenie, że to zabawa paradoksem. Gdybym powiedział ja, mielibyśmy pewność, że to zabawa paradoksem, gra metafizyką. Ale powiedział to pan Zoll. I w jednej chwili stał się w moich oczach obrzydliwym strażnikiem status quo. Dalej będę okładał pana Zolla poniżej pasa, więc proszę, weźcie to w nawias.<br />Otóż, zastanawia mnie, czy nasz kochany pan Zoll o monitoringu mówiłby z podobnym entuzjazmem, co o cenzurze. W Tygodniku Powszechnym pojawia się artykuł o naszym nowym orwellowskim świecie. Dość przerażający, powiem szczerze, choć przy "reakcji" naszego społeczeństwa wygląda na dobranockę. Zaś przy tym, jak wszyscy reagujemy na rzekomo wszechobecny terroryzm (choć śmiem twierdzić, że gdyby naprawdę był problemem, mielibyśmy przynajmniej jeden atak na tydzień; naprawdę to sprawa logiki, system bezpieczeństwa jest jak sito, co udowadniało już tyle osób, że aż się nie chce o tym pisać) i związaną z nim wojnę w dalekim Afganistanie, artykuł był jak Teletubbies.<br />I tu tylko parę haseł. Guantanamo (70% osadzonych nie miało z terroryzmem NIC WSPÓLNEGO), Bagram, bezzałogowe samolociki CIA.<br />Zdaje się, że przy CIA Al-Kaida jest jak WOŚP.Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-3565511522625975212010-01-15T03:30:00.000-08:002010-01-15T03:31:53.453-08:00A tu zaskoczenie.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-22631971810404770142009-12-27T06:12:00.000-08:002009-12-27T06:45:39.210-08:00...<div style="text-align: justify;">Zauważyłem, że wiele mnie ominęło. Na przykład ominęła mnie wieść o tym, że Laureat Nagrody Nobla, Prezydent Najlepszego Państwa w Świecie, Zbawiciel and New Jezus, wysyła kolejne oddziały do pustoszenia i tak spustoszonego Afganistanu. Ominęła mnie też wieść, że pewnemu bułgarskiemu antyfaszyście sprezentowano na święta 20 lat więzienia i zajebistą grzywnę, za obronę Romów. Papież został napadnięty. Berlusconi niestety nie zginął (a przecież mógł), chociaż uraz głowy daje o sobie znać w jego kolejnych pomysłach (np. uroczystej przysiędze zwalczenia włoskiej mafii). W Grecji trwa walka anarchistów, a rzekomo socjalistyczny rząd obiecuje pomagać biznesowi (bo czemu ludziom niby?). W Szwajcarii - która, jak donoszą media (czyli, że prawda) - jest najbardziej demokratyczną demokracją, zabroniono muzułmanom budowy minaretów. Rzecz jasna, zgodnie z zasadami demokracji, prawo będzie obowiązywać również w tych kantonach, które się na budowę "symbolów islamskiego imperializmu" zgodziły. Gdzieś na świecie powstał ruch społeczny domagający się przywrócenia dawnego wizerunku św. Mikołaja, bo ten, co mamy teraz wymyśliła coca-cola, a wiadomo, że jak coca-cola coś wymyśli to jest zło. Marnowanie energii stało się światowym hobby.<br />Kapitalizm rodzi opór, który nie jest oporem. Bojkot coca-coli jest w rzeczywistości bardziej komercyjny niż coca-cola. Mało tego, każdy bojkot to reklama kapitalizmu. To, że możemy się sprzeciwić św. Mikołajowi z reklam coca-coli jest reklamą demokracji liberalnej, czyli kapitalizmu też (bo tych dwóch pojęć rozłącznie traktować nie sposób). No bo przecież możemy. A jeśli możemy coś, to możemy wszystko. Prawda?<br />A wiecie, które społeczeństwo jest najbardziej podatne na reklamy? W którym państwie kapitalizm przejął pozycję religii narodowej? W którym państwie demoliberalna utopia istotnie uchodzi za utopię spełnioną?<br />W takim, w którym ludzi przed telewizorami interesuje, jak się politycy dzielili opłatkiem, jak się kłóci prezydent z premierem, jak się Chlebowski pocił (bo przecież treść ustawy hazardowej nas nie obchodzi, prawda? Hazard nas nie dotyczy). W którym konflikt interesów, podziały klasowe maskuje się dyskursem narodowo-religijnym. W którym ludzie mają mózgi tak zlasowane, że oddawanie czynszownikom całej wypłaty uchodzi za coś pożytecznego. W którym zdanie "wyzysk jest podstawą kapitalizmu" nie ma wydźwięku pejoratywnego.<br />Gdyby choć jedna trzecia wyborców tego kraju czytała programy partyjne przed podjęciem wyboru (hurra, znów mamy wybór), jaka banda idiotów będzie im dyktować, co mają robić w czasie wolnym od pracy, to daję sobie głowę uciąć, że wygrałby UPR.<br />Aż tu nagle słyszę, że UPR się rozpadł i czołowy debil Trzeciej RP pobił rekord w ilości politycznych samobójstw.<br />Polska jest cudowna.</div>Unknownnoreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-35660059649934436962009-12-19T06:34:00.000-08:002009-12-19T07:43:00.157-08:00Powrót do walki klas, odwrót od wojny kultur. Uwagi do Hannerza.<div style="text-align: justify;">Jak przystało na rasowego anarchopostmodernistę, fana niezrozumiałych szaleńców (Derridy na przykład) i generalnie autora dość pretensjonalnego w stylu, postaram się w wprowadzić kolejny nośny termin.<br />Nie tylko Frazer, beznadziejny antropolog-ewolucjonista (uwierzycie, że <span style="font-style: italic;">Złotą Gałąź</span> wciąż czyta się na co niektórych kierunkach nie jako ciekawostkę?), ale również Kmita (również nie darzę jego teorii sympatią) zauważali, że człowiek przechodził przez kilka etapów myślenia. Weźmy tego nieszczęsnego Frazera*. Kolejne trzy etapy to myślenie magiczne, religijne i na końcu racjonalne. W podobnym tonie zżynał będzie z Webera Habermas, wymieniając wszystkie swoje działania (jakieś) ze względu (na coś).<br />Jak jednak przystało na postmodernistę - powtarzam się - traktuję podobne konstrukcje teoretyczne z pewną podejrzliwością. Zwłaszcza w kontekście pewnej kategorii, wydają się nie tylko niepraktyczne, ale również nacechowane ideologicznie. Innymi słowy - uczestniczą w polityce reprezentacji.<br />Zaś jednym z głównych celów tej polityki (całkiem świadomie nadaje jej cechy ludzkie, choć nie uważam, iż takie posiada; wydaje mi się to jednak niezbędnym skrótem) jest udowodnienie, że racjonalizm jest czymś bardziej wartościowym od magii, czy religii. Podczas gdy kieruje się on w istocie tymi samymi strukturami, choć zawsze w nieco innej formie. Dlaczego? Otóż odpowiedź jest banalna. Religia, magia i racjonalizm to zawsze język. A język jest strukturą, kłączem, siecią łączoną węzłami.<br />Religia ma dogmaty. Racjonalizm - paradygmat. To, co postuluje postmodernizm już od czasów Lyotarda, to oparcie myślenia no nowym rodzaju węzłów języka - na czymś, co nazwać można literacko <span style="font-style: italic;">paradogmatami</span>. <span style="font-style: italic;">Paradogmat</span> ma w sobie coś z dogmatu i paradygmatu. Jest odczarowanym dogmatem i zrelatywizowanym paradygmatem. Węzłem, który dlatego łączy sieć znaczących, że jest przygodny, że się przemieszcza, wreszcie, że służy z całą swoją świadomością, egoistycznym celom, nie zaś poznaniu ani zbawieniu.<br />A teraz, skoro krótko nakreśliłem, co właściwie oznacza ten termin (nie łudzę się, że każdy zrozumiał), kilka paradogmatów na weekend.<br />Hannerz, bo o nim od początku tu chciałem pisać, czyni kilka istotnych obserwacji, które można uznać za coś w tym rodzaju.<br />Po pierwsze, zwraca uwagę na procesualność kultury (jakby logiczną konsekwencją tej procesualności jest kryzys pojęcia kultury - niby nic nowego, bo i też tekstualiści o tym pisali, ale widocznie niedostatecznie dużo). W rozumieniu Hannerza, człowiek nigdy nie jest zawieszony w tym samym systemie znaków, jego kompetencje semiologiczne stale się zmieniają, co więcej dwie osoby należące do tej samej "kultury" w ujęciu tradycyjnym, nie należą do tej samej kultury u Hannerza. Wspólnych płaszczyzn są tysiące, ale też inne może być ich (płaszczyzn) znaczenie, przez co w rzeczywistości nie rozumiemy się w ogóle (oczywiście przyjmując tę niepraktyczną absolutystyczną definicją rozumienia). Hannerzowski człowiek jest strasznie samotny, świat skreolizowany wydaje się nieogarnionym chaosem, a jednak jest to jedyna broń przeciwko groźnym praktykom dyskursywnym - ksenofobicznemu idiolektowi, orientalizmowi itd.<br />Po drugie, przewraca do góry nogami teorię systemów-światów Wallersteina. Rzecz może warta rozwagi, choć nie wiem, czy rzeczywiście w pełni uzasadniona. Hannerz zwraca uwagę, że określenie granicy między centrum i peryferiami staje się wyjątkowo trudne, gdy spojrzymy na europejskie metropolie. Posiłkuje się przykładem Londynu, w którym centrum i peryferie wręcz się przenikają. I trudno się chyba nie zgodzić, że Londyn może uchodzić, przynajmniej w jakimś sensie (ach, słowo-wytrych), za miasto Trzeciego Świata. Zastanawiam się tylko, czy można traktować system-świat jedynie przez pryzmat terytorium? Czy z pomocą znów nie przychodzi nam Marks z relacjami klasowymi, konfliktem interesów i podobnymi pomysłami? Tak czy inaczej, podobny <span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;">paradogmat</span></span> zdaje się mieć w sobie pewien potencjał wolnościowy, choćby właśnie dlatego, że w konsekwencji wymaga powrotu do starej, dobrej walki klas.<br /><br /><br />*Inteligentny czytelnik (czyli każdy, bo skoro jest ich mało, to muszą być inteligentni) zapewne zauważył, że darzę Frazera specyficzną niechęcią. Wyjaśniam. Choć uznaję teorię Frazera za niezbyt przydatne banialuki, to oczywiście nie przeczę, że jest klasykiem antropologii, że jego wkład do nauki jest niebagatelny (choćby dzięki temu, że badania Malinowskiego musiały mieć co bombardować - teoria Frazera, faceta, który całe życie spędził na uniwersytecie, aż nazbyt się do tego nadawała). Irytuje mnie jednak z jakim namaszczeniem traktowany jest przez co niektórych antropologów tradycyjnie nastawionych przeciw Geertzowi, Cliffordowi i "podobnym bzdurom". A ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak można poważnie traktować teorię opartą na kilku relacjach podróżników, w dodatku metodologicznie niepoprawną i skrajnie wartościującą (czyt. "jesteśmy lepsi i ch..."). <br /></div>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-11379422420436735432009-12-12T05:21:00.000-08:002009-12-12T07:17:48.873-08:00Usztywnienie i przeniesienie. Krótkie wprowadzenie do polityki intuicji.<div style="text-align: justify;">Ten tekst nie będzie szczególnie odkrywczy, za to niezbędny dla zrozumienia nie tylko kolejnych uwag, ale właściwie całej idei bloga.<br />Zaczynamy od modnego słowa - <span style="font-style: italic;">polityka reprezentacji</span>.<br /><span style="font-style: italic;">Polityka reprezentacji</span> w moim rozumieniu kieruje się dwoma podstawowymi mechanizmami. Przyjmijmy dla przejrzystości, że podmiotami owej polityki będą ideologie (jakkolwiek za chwilę tej tezie zaprzeczę), jej przedmiotem zaś język. Nie trudno zauważyć, że człowiek będzie zajmował w tej relacji (?) pozycję jedynie medium, nośnika, zabawki w rękach języka. Foucault powiedziałby pewnie, że człowiek jest kukiełką na nitkach anonimowej władzy.<br />Właściwie nie mamy innego wyjścia - po pierwsze, język jest zawsze zastany, po drugie ideologie również są zawsze zastane. Czegokolwiek byśmy nie robili, jakkolwiek byśmy racjonalizowali nasze intuicje czy uczucia, jesteśmy skazani na spływ rzeką dyskursu, ponieważ inna możliwość nie tyle została nam zabrana, co nigdy jej nie było.<br />Ale do rzeczy, bo zaczyna być patetycznie i smutno.<br />Dwa mechanizmy, o których wspomniałem na początku, to <span style="font-style: italic;">usztywnienie </span>i <span style="font-style: italic;">przeniesienie</span>. Oba dotyczą operacji dokonywanych na sensie (fregowskie <span style="font-style: italic;">Sinn</span>, żeby była jasność).<br /><span style="font-style: italic;">Usztywnienie</span> polega na ustanowieniu takiej relacji między znaczonym a znaczącym, że obie strony znaku stają się nierozłączne - w skrajnych przypadkach akcentuje się wręcz ich wieczną nierozerwalność. I tak słowo "drzewo" będzie wiecznie przypisane określonemu obiektowi, na którego części składają się kora, liście, pień, gałęzie; każda próba naruszenia relacji będzie zaś uznawana za przejaw oderwania od rzeczywistości. Osoby wykorzystujące usztywnienie będą odwoływać się do zdrowego rozsądku (<span style="font-style: italic;">common sense) </span>oraz do klasycznej koncepcji prawdy w jej jednopoziomowej formie*.<br />Drugi mechanizm, <span style="font-style: italic;">przeniesienie</span>, będzie w ścisłej symbiozie z <span style="font-style: italic;">usztywnieniem</span>. I tu wprowadzę kolejne robocze pojęcie, mianowicie <span style="font-style: italic;">język realnego</span>. Kontekst lacanowski oczywisty.<br />Język realnego będzie tym językiem, przy którym relacje między znaczonym a znaczącym są "oczywiste" i mają charakter empiryczny, a zatem nawet przy założeniu o nieprzystawalności języka do świata, jesteśmy w stanie uznać, że słowo "drzewo" będzie przynajmniej metafizycznym uproszczeniem. Innymi słowy, będziemy mieli do czynienia z językiem realnego, gdy po usłyszeniu znaczącego (słowa "drzewo") będziemy w stanie wskazać rzeczywisty obiekt, dotknąć go, "wyciąć" z otoczenia.<br />Przeciwstawieniem <span style="font-style: italic;">języka realnego</span> jest <span style="font-style: italic;">język ideologii</span>. Ni mniej ni więcej chodzi w nim o to, że po usłyszeniu znaczącego nie mamy możliwości wskazania niczego materialnego, a jedyne odkrycie relacji między znaczonym a znaczącym jest możliwe poprzez odwołanie się do innych pojęć (które z kolei również odwołują się do innych podobnie niematerialnych) i zdefiniowanie.<br /><span style="font-style: italic;">Przeniesienie</span> jest więc taką praktyką dyskursywną, która stwarza iluzję materialności idei. Jest przeniesiem pojęcia ze sfery syntaktycznej w semantyczną. I choć mechanizm ten na pozór wydaje się prosty, to w rzeczywistości cechuje go niezwykłe skomplikowanie.<br />Przykładowo, pojęcie sprawiedliwości przenieść można w sferę semantyki poprzez wskazanie jaka sytuacja jest sprawiedliwa. Ktoś zabił, spotyka go kara - i to jest sprawiedliwość. Sprawiedliwości jednak dotknąć nie można, nie da się jej zmierzyć, w sensie fizycznym nie istnieje, a cała wiedza na jej temat zasadza się na interpretacji abstrakcyjnego systemu znaczących (rozumienie zbrodni, rozumienie kary itd.). I teraz zagadka, czy również w <span style="font-style: italic;">języku realnego</span> nie będziemy mieli podobnej sytuacji? Dość zabawny jest przykład pewnego pospolitego stworzenia zwanego padalcem. Każdy, kto nie spotkał się wcześniej z przyjętym w nauce podziałem na gromady, uzna, że w najlepszym przypadku padalec jest po prostu wężem (gadem), podczas gdy jest beznogą jaszczurką (płazem). Orzeczenie będzie leżało w gestii przyjętej uprzednio klasyfikacji, co stawia pod znakiem zapytania moje wcześniejsze rozróżnienie na dwa rodzaje języków.<br />I tyle na razie. <br /><br /><br /><br />*Błędem jest twierdzenie, że postmodernizm zerwał z klasyczną koncepcją prawdy. Należy raczej stwierdzić, że rozbudował ją do metapoziomów. Prawdę zdekonstruowano, ale jej nie zniszczono, co kolejne zarzuty o samozwrotność postmodernistycznych teorii zdają się świadomie pomijać.</div>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-15876245169230100202009-11-28T06:38:00.000-08:002009-11-28T07:54:20.834-08:00Tym razem o FoucaulcieNie za dużo. Właściwie parę myśli całkiem nieskładnych i nie do końca połączonych, za to przejętych szczególnym rodzajem pesymizmu, jakimś cioranowskim paradoksalnym masochizmem.<br />Po pierwsze Foucault rozbraja metafizykę i czyni to w sposób niezwykły, do bólu naukowy i do bólu przystępny (zarówno w formie jak w treści). Niestety sam nie jest w stanie uciec od metafizyki (nie jestem pewien, czy ktokolwiek posługujący się językiem jest w stanie jej uniknąć). Dlaczego?<br />Pozwólcie, że kolejny raz przytoczę sytuację z życia wziętą. Brałem udział w dyskusji (nie nowość raczej, prawda?). Po jednej stronie ja, po drugiej psycholog. Temat - władza. Temat rozszerzony - psychotyczny Zimbardo i jego eksperyment więzienny. I pytanie o wpływ autorytetu na działanie człowieka, niejako wpływ władzy, a na pewno wpływ określonych czynników na ujawnienie się - nazwijmy to roboczo - zła.<br />Moje stanowisko jest w tej materii niezmienne od czasu zetknięcia się z pracami prof. Zamiary. Czyli, że jest skrajnie antypsychologistyczne (w ogóle lubię skrajności; nie znaczy to oczywiście, że uważam siebie za posiadacza jakiejś dziwacznej prawdy). Całość brzmi mniej więcej tak:<br />Warunki zewnętrzne mogą wyzwolić w człowieku "złe instynkty", musimy jednak uznać, że dla każdego, zależnie od kultury, od stopnia kompetencji kulturowej i innych niesprecyzowanych czynników (biologicznych, społecznych, ekonomicznych...) warunki takie są inne. Od zbliżonych do diametralnie różnych. Żeby to uzasadnić, stworzyłem na poczekaniu tezę o pewnym rodzaju anarchiczności kultury polskiej. Polskę przeciwstawiłem społeczeństwu amerykańskiemu (w eksperymencie Zimbardo brali udział również Kanadyjczycy, choć i tak kultura USA ma tu większe znaczenie), z silną strukturą instytucjonalnej władzy. Nazwijmy ją ładnie i postmodernistycznie <span style="font-style: italic;">uniformalną </span>(znaczenie ma tu fantazmat klawisza; jednym ze <span style="font-style: italic;">znaczących</span> eksperymentu była możliwość wyboru przez "strażników" umundurowania)<span style="font-style: italic;"> <span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;"></span></span></span></span>. Oczywiście, co musiałem przyznać mojemu przeciwnikowi, polskie społeczeństwo nie jest anarchiczne. Wręcz przeciwnie - statystyki przemocy w rodzinie, silna pozycja Kościoła - wszystko to świadczy o niezwykłej pozycji, jaką zajmuje władza. Czy jednak w jakimś sensie nie miałem racji?<br />Pomińmy już empiryczny dowód w postaci powtórzonego eksperymentu przeprowadzonego w Polsce przez Żmijewskiego (zresztą to żaden dowód, bo oba eksperymenty różniły się w ważnych szczegółach). Skupmy się na Foucaulcie i metafizyce.<br />Jestem przekonany, że największym błędem psychologii ( i to błędem nierozwiązywalnym - nazwijmy go więc <span style="font-style: italic;">tragedią psychologii</span>) jest właśnie metafizyka eksperymentu, czyli ni mniej ni więcej, sposób formułowania wniosków z danych empirycznych. Zostawmy już eksperyment Zimbardo i skupmy się na wspomnianych wcześniej statystykach przemocy w rodzinie z jednej strony i fantazmatem kalwisza z drugiej (do tego dorzućmy politykę więzienną w USA, wysoki odsetek osadzonych itd.).<br />Obie dane (chciałbym to inaczej nazwać lecz nie potrafię) coś nam mówią o strukturze społecznej. To, co nam mówią, zależy ściśle (i jak sądzę - wyłącznie) od zaplecza teoretycznego, które w niemal każdym przypadku, gdy nie towarzyszy fomułowaniu wniosków refleksja poznawcza, jest na wskroś logocentryczne.<br />Prześledźmy proces powstawania wniosku i zastanówmy się, co orzekamy jako pierwsze. Nakładamy na doświadczenie definicję, czy definicja wyłania się z doświadczenia? Czy możemy porównać władzę (już teraz dokonałem logocentrycznej redukcji) <span style="font-style: italic;">uniformalną</span> z władzą rodzica nad dzieckiem? W sensie logicznym nie ma problemu - przynajmniej wtedy, gdy ogólnie (bardzo ogólne słowo, przepraszam) uznana definicja władzy nakazuje wiązać ją z tymi dwoma zjawiskami jednocześnie. W sensie pragmatycznym jednak (czyli dla formułowania wniosków wykraczających poza ramy samego zamkniętego dyskursu władzy*) sprawa nie jest równie prosta. Inne będą bowiem konsekwencje przemocy w rodzinie, inne znęcania się nad więźniem (traktujmy słowo "inne" również całkowicie ontologicznie - w tym sensie, że właśnie <span style="font-style: italic;">wszystko jest inne</span>). Inne będą też przyczyny obu zjawisk, inne, nawet przyjąwszy perspektywę logocentryczną (a zatem <span style="font-style: italic;">inne</span> jako <span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;">nie-takie-samo</span></span>) będą jej przejawy (czy w Abu Ghraib stosowano przemoc fizyczną?).<br />Kto zna Foucaulta, może mieć w tym momencie mętlik w głowie. Dlaczego? Ponieważ z jednej strony jesteśmy skłonni przypuszczać, że genealogia i archeologia wiedzy opiera się na traktowaniu świata w jego nieskończonej inności, z drugiej zaś nie możemy się pozbyć wrażenia, że Foucault przyjmując pewną definicję władzy, nadał jej unikalny ontologiczny status. Innymi słowy stanął raczej po stronie logocentryzmu niż przeciwko niemu.<br />I teraz wniosek, bo przecież bez wniosków nie ma tekstów. Wnioski właściwie dwa.<br />Przełamać metafizykę u Foucaulta można tylko w jeden sposób - spróbować dojść do warunku orzeczenia, przy jakich danych empirycznych jesteśmy w stanie uznać, że mamy do czynienia z władzą. Prawda? Bardzo inspirujący kierunek badań. Szukajmy podstaw i przez ich znalezienie udowadniajmy, że nie istnieją.<br />I wniosek numer dwa, nieco wyrwany z kontekstu, pozornie niezwiązany, za to otwierający kolejny tekścik który tu niedługo zamieszczę.<br />Sądzę, że zadaniem współczesnej humanistyki, zarówno w sensie etycznym jak poznawczym (jakkolwiek te dwie wartości uważam za konwencjonalne) jest odmówienie jej samej mocy przewidywania.<br /><br />Yo.Unknownnoreply@blogger.com14tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-68829923345086831522009-10-25T06:48:00.000-07:002009-10-25T07:20:57.367-07:00Powiedzcie szczerze, słyszeliście o Ziętku? To taki facet, który od dość dawna usiłuje zbić polityczny kapitał na rozczarowanych ludziach. Podobno go aresztowano.<br />I podobno miało to związek z organizowanym w Poznaniu strajkiem, o którym powiedział co nieco mediom drugi mistrz ideowy, Janusz Śniadek. Cokolwiek teraz napiszę, będzie bez sensu, bo informacja poszła w świat tubą serwisu lewica.pl, że Ziętka represjonują.<br />A za tydzień obiegnie nas informacja, że Ziętek leży skatowany w gestapowskim więzieniu. I może znowu nie będzie sensu pisać, bo tym razem już wszyscy się zorientują, o co biega.<br />Biega zaś o to, że Ziętka nie aresztowano, tylko zatrzymano. W dodatku nie jest podejrzanym, a świadkiem. No i przede wszystkim nie ze względu na demonstrację, którą zorganizowały znane związki zawodowe tuż po tym jak uzgodniły, że interes pracowników mają w nosie, a ze względu na przypadek. Bo w końcu i tak Ziętka po trzech godzinach wypuszczono.<br />Nie, nie. Nie mam zamiaru bronić policji, ani atakować Ziętka (całe zajście byłoby niewątpliwym skandalem nawet bez jego udziału), ale zastanowić się troszkę nad reakcjami polskiej raczkującej lewicy.<br />Bo nie wiem jak wam, ale mi sytuacja wydaje się komiczna. No bo, na Boga, po co komu Ziętek na demonstracji? W ogóle, jakie to ma znaczenie, że zatrzymano jednego człowieczka, w dodatku niezbyt charyzmatycznego cwaniaczka chowającego się za ideologią socjalistyczną? Cała sprawa bardziej szkodzi lewicy niż pomaga. Za trzy dni proces Marcela Szarego, człowieka realnie i zaciekle broniącego praw pracowniczych, represjonowanego na poważnie. Czy tylko ja uważam, że w związku z tym sprawa Ziętka i komentarze na lewicy.pl ("niech żyje Ziętek") to nie tylko okazanie braku szacunku, ale jawna kpina z walki o prawa pracownicze?Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-74588159076793338782009-09-23T13:43:00.000-07:002009-09-23T14:23:55.473-07:00Coś o śmierci BogaChciałem napisać wreszcie tekst, który wyjaśniłby nieporozumienie związane z postmodernistyczną wykładnią Kanta i nieidealistycznym idealizmem, ale nie czas na to i nie miejsce. Nowa książka Rorty'ego (w sumie nie tak nowa, bo facet zdążył już ułożyć sobie życie, gdzie indziej, o ile "gdzie indziej" jest) ukazała się nakładem W.A.B., więc kto wie, o kim mowa, temu wyjaśniać niczego nie trzeba. Bo i Rorty ma z Kantem wbrew pozorom wiele wspólnego (a może nie za bardzo nawet "wbrew pozorom"), a Kant ma z Ajdukiewiczem, znowuż ten z LeRoyem, a ten z Bergsonem, no i kółko się nie zamyka, a ja mogę pochwalić się znajomością autorów.<br />Zmarł niedawno Kołakowski i wszyscy rzucili się na jego prace. Niektórzy nawet z takim temperamentem, jakby dopiero co umarł Platon: "już Kołakowski mówił..." w przeszłości, kiedyś tam, nie wiadomo kiedy, w starożytności, gdy nie było jeszcze Marksa-szarlatana.<br />Teraz jak u Kołakowskiego można przeczytać, że Nietzsche w gruncie rzeczy nie sprzeciwiłby się nazistom, to wszyscy pewnie zaczną powtarzać, że by się nie sprzeciwił. A wydawało się, że już tak dużo o Nietzschem napisano, że jedna bzdura go nie zniszczy. Ale nic to zaskakującego w świecie, w którym za antysemitę uważa się krytyka kultury żydowskiej (którym rzeczony był). Podobny los spotyka dziś wszelkiej maści krytyków państwa Izrael; pewnie też Rotha, czy Woody Allena, pragnących, w myśl teorii, własnej śmierci z rąk nowego Hitlera.<br />Nieważne.<br />Ważne, że wciąż pragnę odczytywać Nietzschego po rortyańsku, a takie odczytanie pociąga za sobą jeden tylko wniosek. Nietzsche organizowałby zamach na Hitlera. I z pewnością nie tylko jemu odmówiłby statusu Ubermenscha.<br />W gruncie rzeczy, należałoby napisać o tym szerszą pracę. Otóż, totalitaryzmy nie wzięły się, jak usiłuje się nam wmówić, z dwudziestowiecznego nihilizmu, utraty wartości i kompletnej degrengolady albo nawet śmierci Boga (niech i to będzie Bóg Durkheima, czy Feuerbacha), ale właśnie z braku nihilizmu, z wartości i z reanimacji Boga - dodać można, gwałtownej reanimacji Boga, po której stał się on żywym trupem spragnionym ludzkiej krwi. Cofnął się do Starego Testamentu, choć w nieco zmienionej postaci. Sedno filozofii Nietzschego zasadza się właśnie w znanej co niektórym <span style="font-style: italic;">pędzącej armii metafor</span>, koncepcji najbardziej chyba wolnościowej w historii filozofii i tylko tak można czytać przejawy Ubermenscha. Ubermensch jest człowiekiem wyzwolonym od wielkiego Innego, bezlitośnie miażdżącym przejawy Ideału, Boga, ABSTRAKTU. Nazizm nie miał z tym nic wspólnego. Komunizm również nie miał. Oba nie tylko zasadzały się na strachu przed wielkim Innym (Naród, konieczność dziejowa), ale i na silnych wartościach, które w praktyce dyskursywnej wtłoczono w ramki antywartości. Nazizm poparli niemieccy konserwatyści, mieszczanie słusznie wykpiwani przez ekspresjonizm i Nową Rzeczowość; bolszewizm zaś zachował koncepcję narodową w niespotykanej dotąd skali - żołnierze Armii Czerwonej byli wręcz klinicznymi przypadkami neurozy. Ciekawe, czy nawet wyleczony z niej Saszka wróciłby na front? Jedyną odtrutką byłoby oznajmienie, że interes narodowy nie istnieje, a więc możemy być pewni pytania Saszki: "Czy interes narodowy o tym wie?".<br />I tu, zdaje się, dochodzimy do sedna sprawy. Nie idzie o to, że w jakimś momencie odrzucono wartości, ale o to, że zrobiono to nieumiejętnie; ceną była globalna neuroza - straciliśmy wartości i Boga, ale zastanawiając się, czy Bóg o tym wie, czy wartości mają świadomość, zaczęliśmy zabijać, gwałcić, torturować. Jak gdybyśmy chcieli właśnie Bogu udowodnić, że go nie ma.<br /><br />Z radością odsyłam do Żiżka.Unknownnoreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-3783322677735987152009-09-09T12:11:00.000-07:002009-09-09T12:19:54.503-07:00Refleksja kota przechodzącego przez ulicę.O tępocie kolejnych pokoleń świadczy niezbicie fakt, że raz na jakiś czas pewne powiedzenia stają się modne. Trzeba oczywiście pamiętać za Quine’m, że za pojedynczymi zdaniami zawsze stoi teoria, dlatego powiedzieć należałoby pewnie, że to właśnie teorie stają się modne, nie zaś pojedyncze zdania.<br /><div style="text-align: justify;"> Byłoby to może prawdą, gdyby ludzi stworzono istotami refleksyjnymi. Ale nie stworzono. Do utraty tchu potrafią powtarzać wszystkie błędy pozytywizmu i scjentyzmu, nie za bardzo zdając sobie sprawę, że to błędy. Blog jest antykapitalistyczny i ogólnie lewacki, więc przykład będzie około-systemowy.<br /> Zmuszono mnie ostatnio do uczestniczenia w dyskusji na temat imigracji. Oczywiście, jak zwykle spór rozleciał się na tysiąc mniejszych: o upadek imperium rzymskiego (stałem po stronie barbarzyńców), o anarchiczność systemu feudalnego (jakby cechą anarchii była niespotykana wcześniej i później w Europie tak sztywna hierarchia, że zdawała się nawet co niektórym dziełem bożym*) i o inne bzdury. Uwagi metodologiczne jak zwykle pomijano, stwierdzając z protekcjonalnością godną Pospieszalskiego, że życie to nie sama logika, albo, że psychologia, a logika to różnica (jakby ktoś temu przeczył). Nieważne. Ważne, że doszliśmy do standardowego problemu pojawiającego się w związku z kontrolą imigracji – czyli wzrostem bezrobocia, obniżką płac itd. Zaproponowałem trzy rozwiązania problemu. Jedno zresztą mówiło, że problem w ogóle nie zaistnieje, bo obniżka płac zaowocuje obniżką cen towarów (przy niedorzecznym założeniu, że uzyskana przez kapitalistów wartość dodatkowa rozłoży się po równo w społeczeństwie, ewentualnie zostanie przeznaczona na inwestycje – założenie to wydaje się sztandarowym cudem neoliberalizmu; napomknę, że rozmawiałem z ludźmi ciepło wypowiadającymi się o Wujku Pinokio i Generalissimusie). Drugie, że powinniśmy poczynić kroki utrudniające zatrudnienie imigrantów w inny sposób niż przez zamykanie granic, deportowania itd., czyli zaproponować podwyżkę płacy minimalnej oraz reformę prawa pracy, tak by zrezygnowano z umów nim de facto nie objętych. Inteligentny czytelnik już zapewne zrozumiał, że dwie powyższe propozycje działają jak papierek lakmusowy ujawniający faszystów.<br /> Żeby już dalej nie przynudzać i dojść do sedna sprawy: ostatnia propozycja nie była wcale propozycją. Rozwiązywała zasadność konfliktu prostym pytaniem, dlaczego powinniśmy przemocą skazywać innych ludzi na brak dobrobytu? Banał? Owszem, a jednak nie raz widziałem rozdziawioną gębę i wielkie oczy na widok „kontroli imigracji” w praktyce.<br /> Ale do rzeczy. Pierwszy punkt, z powodu bzdurnego założenia odłożyłem (nic mnie nie obchodzi, czy to prawda), ponieważ moi rozmówcy nagle zapomnieli, że czytali Smitha (notabene, czy któryś z dzisiejszych mainstreamowych apologetów wolnego rynku wie, co Smith pisał o kontroli imigracji?). Trzeci, wiadomo. W pewnych okolicznościach można za takie zdanie dostać w mordę, ja miałem szczęście i tylko nazwano mnie idealistą.<br /> Jednak najważniejszy dla całej opowieści jest punkt drugi. Otóż, na punkt drugi odpowiedziano w dwójnasób (a jakby inaczej).<br />1. Jesteś komunista, janosik, Stalin<br />2. Ekonomia zawsze się myli.<br />Numerka 1 nie muszę objaśniać. Kto przeżył dyskusję ideową, ten wie, że jakakolwiek pochwała wydatków socjalnych naraża na kulkę w łeb.<br />Numerek 2 wylazł mniej więcej tak: ja proponuję, oni mówią, żem komuch, ja im wyjaśniam, że przedsiębiorcom nie opłacałoby się zatrudniać imigrantów, skoro musieliby im płacić tyle samo, co autochtonom, czyli problem z głowy, oni, żem komuch, ja im, że skoro są przeciw temu, to jednocześnie przyznają, że nie stać tego kraju na podobne grymasy i, a oni, żem komuch, no to ja, z lekka zirytowany, wołam, że może by trochę ekonomii łyknęli.<br />I bach.<br /> Bam.<br /> Baps.<br />„Nie ma żadnego bezbłędnego systemu ekonomicznego”.<br /><br /><br /><br />PS. Sam się nie znam na ekonomii specjalnie (tzn. nie jestem ekonomistą i co najwyżej niektóre szkoły wsadzam do wielkiej szuflady „metodologicznie niepoprawnych”, mimo to potrafię jednak wysnuć na szybko zdroworozsądkowy wniosek)<br />PS.2. Pracowałem kiedyś z dwoma Tajlandczykami (12 miejsce w rankingu Doing Bussiness szacownego Banku Światowego). Pracowali codziennie z wyłączeniem poniedziałków od 10/11 do 24 (w praktyce do 24.30). Dostawali miesięcznie około 200 dolarów i spali nad restauracją w pokoiku socjalnym.</div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-53356031196232142282009-08-21T13:42:00.000-07:002009-08-21T14:53:37.735-07:00Nowy samochód policji.<div style="text-align: justify;">Zabawne.<br />Nie potrafimy żyć pod władzą, no i wolność coś nie dla nas. Zaczynam się zastanawiać, czy czasami największym osiągnięciem postmodernizmu, po doszczętnym zniszczeniu realizmu i podobnych bredni, było odkrycie, że cokolwiek się na tym świecie dzieje, dzieje się humorystycznie, nie na serio, z zadziwiającą ironią, wręcz cynizmem.<br />Zabawne. Ale co?<br />Ano najbardziej właśnie śmieszy mnie to, że w ogóle można całkiem serio pomyśleć o całym tym chłamie, jakim jest kapitalizm ze swoją gwardią przyboczną, że jest co najwyżej grą. Zabawą w powagę. Czym jest państwo jak nie placem zabaw?<br />I czym jest debata publiczna, jak nie żałosną kłótnią o zabawkę, a zatem pozycję w grupie, a zatem coś, co na powierzchni jest ważne, a pod powierzchnią puste (inna sprawa, czy w ogóle, to co pod powierzchnią ma jakiekolwiek znaczenie, czy pełnia i głębia nie jest w zasadzie pusta i płytka przez to tylko, że intersubiektywnie <span style="font-style: italic;">nie istnieje</span>)?<br />Tomasz Piątek napisał felieton o <a href="http://www.krytykapolityczna.pl/Tomasz-Piatek/Chamstwo-i-klamstwo/menu-id-215.html">chamstwie</a>.<br />Jacek Żakowski pisze <a href="http://wyborcza.pl/1,75515,6910142,Chamstwo_hula_w_internecie.html">podobnie</a>. Ale bardziej żałośnie, jakby mu się ręce pomyliły. Jakby się aniołowi pomyliły skrzydła. Yes, the left-wing angel doesn't know where's his wing.<br />Zabawne?<br />Tylko na moment. <a href="http://cia.bzzz.net/rzad_szykuje_internetowy_matrix">Tu</a> robi się mnie zabawnie. Tu w ogóle robi się ponuro i niebezpiecznie. Ale mimo to, będziemy jeszcze słyszeć w tonie euforii o nowym sprzęcie kupionym policji. O nowym samochodzie do monitorowania demonstrantów (czyt. zadymiarzy, związkowców), a pewnie też nieraz o nowym super-prawie Naszego Wodza Donalda, by ograniczyć rolę związków zawodowych, by społeczeństwo nie było czasami zbyt aktywne. Bo wiadomo - aktywność społeczeństwa to wróg wolności. Społeczeństwo aktywne to nam fundował Stalin i zobaczcie jak się skończyło.<br />Oczywiście inna aktywność jest czymś wspaniałym. Żyjemy w państwie prawa, więc donos jest w porządku. Żyjemy w państwie własności prywatnej, więc jej obrona i egzekwowanie, choćby nawet za cenę tego, że jakaś głupia szkoła zostanie zlikwidowana, jest w porządku. Żyjemy w państwie naturalnych procesów społecznych (w końcu co kapitalistyczne to i naturalne), więc gentryfikacja jest w porządku. No i w końcu żyjemy w państwie wolności.<br />Ale wolność już nie jest w porządku.<br />Może jako anarchista, nie jestem najlepszy do pisania moralitetów. Może też niespecjalnie żałowałbym kretynów komentujących artykuły na onecie, gdyby im kiedyś zabroniono tam pisać. Może nawet cieszyłbym się, gdyby jakaś luka prawna spowodowała zamknięcie Faktu. I Faktów (czy są tu jakieś różnice?). Ale, na boga, potrafię jeszcze nie być facetem zafiksowanym na punkcie obrony kulturalnego, arystokratycznego słownictwa, słownikowych zasad i ortografii.<br />Bo tylko o to w całej tej idiotycznej burzy, jaką rozpętała <a href="http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/showArticle?id=3363923">Polityka</a>, potem Żakowski, a potem Piątek, chodzi. Tylko o pieprzony "poziom debaty". O estetykę debaty. I jakoś nikt nie zauważył, że gdy idzie o język estetyka była zawsze narzędziem władzy, że proletariat ładnie nie mówił. Że ładnie wysławiali się ludzie z góry, a upominanie, poprawianie i wszelkie treserskie nawyki, służące tylko i wyłącznie estetycznemu wygładzeniu (bo nie komunikacji), stawały się jednym z najprostszych i jednocześnie najskuteczniejszych narzędzi klasowej segregacji.<br />Ale jak sądzę, nasi "lewicowcy" o takim czymś w ogóle nie pomyśleli.<br />Nie, właściwie to już reguła, że zamiast w jakiś sposób walczyć o emancypację, odpowiedzieć na wezwanie Gramsci'ego wolą wymyślać problemy, udawać, że kometarze na onecie mają niezwykłą moc opiniotwórczą i, że świat będzie bardziej demokratyczny, jeśli o tym, czy coś zostanie opublikowane (choćby ten mały krzyk rozpaczy, krzyk o własnym upadku) będzie decydować jakiś inteligent po dziennikarstwie.<br />Żakowski i Piątek zaprezentowali rodzaj mentalności charakteryzujący raczej Pospieszalskiego, bardziej pasujący do zaślepionego prawicowca niż do ludzi związanych z Krytyką Polityczną. Oto cieszą się, że policja będzie miała nowy samochód.<br /><br />Więc cieszmy się wszyscy, hurra, a jak nam się znudzi ten ironiczny świat, rozrzucane tu i ówdzie pomysły, to zawsze będzie można przejść na inne pozycje. Do posępnego Wildsteina, mechanicznego Ziemkiewicza. Nie chcę dożyć czasów, w których nazwanoby ich wolnościowcami. I to jest taki mały apelik do Niedostępnych Lewicy.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-78655303493216853422009-08-13T12:27:00.000-07:002009-08-13T13:28:24.432-07:00Morze, morze...Nie było mnie jakiś czas.<br />Byłem nad morzem. Trochę jak bohater książki Iris Murdoch, tyle że nie sam oczywiście, a z piękną niewiastą. Przyjeżdżam z powrotem, odpalam telewizor, komputer i toster, by już po chwili znaleźć się w leju nieostrej dyskusji politycznej. Dlaczego nieostrej?<br />Zaraz się wyjaśni. Najpierw uśpię moich czytelników kilkoma obserwacjami nadmorskiego życia. Po pierwsze, są ludzie, którzy w ogóle nie powinni jeździć na wakacje, bo zachowują się na nich jakby byli za karę, po drugie, przydałoby się zrobić porządek z tym szałem płacenia za wszystko i wszędzie, nie wiem - może nasłać urząd ochrony konkurencji i konsumenta? Na 200 tys. osób jeden cholerny bankomat w dodatku płatny... ale nie wiadomo ile. Global cash, czy coś takiego. Bałem się sprawdzić stan konta, żeby mnie czasami ta przyjemność nie pogrążyła w dożywotnim zadłużeniu. Po trzecie, morze wpływa na rozwój pewnej cechy zwanej kiedyś cwaniactwem, a dziś przedsiębiorczością. Tu nikt cię nie powiadomi, że za frytki do obiadu trzeba zapłacić dodatkowo, nikt też nie zatroszczy się o udzielenie ci prawdziwej informacji dotyczącej ceny za PKS. Walnie ci tylko, że u niego jest taniej, szybciej i zajebiście, a w ogóle to zrobi ci kurs prawie gratis (ów gratis to oczywiście więcej niż za PKS). A po czwarte, z PKP jest coraz gorzej i na pewno lepiej nie będzie. Kto kupował bilet na dworcu w Kołobrzegu, ten wie, o czym mowa.<br />Na szczęście takie drobne niedogodności (plus Feel, Doda i "Jesteś szalona" puszczane na max. volume do naleśników z nutellą; Feel i Doda na żywo) nie przeszkadzają wypoczywać na plaży. O ile w tym kraju trafi się raz na jakiś czas słońce i upał.<br />Wówczas można się pozderzać z falami i poczytać książkę. A los chciał, że na książkę trafiłem przednią. Żałuję, że tak późno.<br />Zadie Smith. <span style="font-style: italic;">O pięknie</span>. Inspirowana Forsterem (Zadie udało się tego pana pobić) opowieść o środowisku akademickim i różnych konfliktach, zwłaszcza o konflikcie rasowym. Współczesnym.<br />Nie będę się oczywiście wymądrzał, jaka jest sytuacja czarnych w Ameryce i na świecie. W ogóle nie chcę się wymądrzać na temat środowisk LGBT i mniejszości w ogóle, bo niewiele o nich wiem, sam do żadnej nie należę, ale będę ich bronił jak tylko się da.<br />I teraz pytanie. Po kogo stronie stanąć w procesie o "hate speech"? Ano jest dylemat. Z jednej strony wolność słowa, której się trzymam, z drugiej konserwatyzm, którego nienawidzę.<br />Pomijając już fakt, że podobne procesy to taktyczny samobój dla LGBT (w kraju, w którym można dostać grzywnę za zniewagę papieża, co ukazuje typową hipokryzję środowisk konserwatywnych), trzeba powiedzieć jedno. Nie popieram cenzury, uważam, że ktoś kto wytacza podobny proces jest idiotą (choć nie w wypadku, gdy wezwano do pobicia, gdy zniewaga nie była jedynie zniewagą), ale też nie żałuję konserwatywnego pajaca, któremu ktoś wlepi za to grzywnę. Ja go bronić nie będę.<br />Zwłaszcza, że i tak ma zbyt wielu obrońców.<br />I tu przechodzimy gładko do nieostrych dyskusji medialnych na temat tolerancji, mniejszości i innych gadżetów, którymi prawicowcy straszą swoje dzieci. Czy ktoś mi powie, dlaczego w panelu poświęconym kwestii muzułmanów w Polsce, w telewizji publicznej, tvp info, nie wziął udział żaden, dosłownie żaden lewicowy publicysta, działacz, filozof? Dlaczego, gdy przychodzi zmierzyć się z jakąś trudną kwestą, do studia telewizyjnego zaprasza się starego kretyna, potrafiącego jedynie bredzić coś o panoszących się wszędzie arabach i Terlikowskiego, dla którego "kontrola imigracji" to coś w rodzaju smarowania chleba na śniadanie? Dlaczego naprzeciwko ustawia się muftiego, który nie ma żadnych szans w starciu z medialnymi wyjadaczami?<br />I żeby nie było. To nie jest odosobnionny przypadek, gdy udaje się, że w Polsce nie ma lewicowych poglądów. Popatrzcie na komentarze odnośnie sytuacji KGHM i strajkujących związkowców. Popatrzcie na materiały o prywatyzacji, w których uprzejmie pozwala się na wystąpienie Leszka Balcerowicza ze swoją arcymądrością, ale nie przedstawia się stanowisk przeciwnych. I dlaczego, pytam, pozwala się, by dziennikarz cokolwiek komentował, orzekał, co jest dobre, a co złe? Niestety to już reguła. Dziennikarze (z natury niezbyt lotni) pchają się ze swoimi mądrościami gdzie popadnie. Niestety demokracja medialna to już nie za bardzo demokracja.<br />Żeby skończyć już ten artykuł (bo się denerwuję i aż gorąco mi się robi), polecam zajrzeć na <a href="http://lewica-wolnosciowa.blogspot.com/2009/08/wyborcza-tryumfuje-juz-po-zwiazkach.html">Lewicę Wolnościową</a>.<br />I niech masy wreszcie powstaną, bo już mnie to trochę męczy, to wyczekiwanie.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-18361353657690762582009-07-31T03:23:00.001-07:002009-07-31T04:13:26.010-07:00Co z winnymi?O Kupieckich Domach Towarowych też nie pisałem w ogóle. A sprawa to ciekawa, bo kupcy jakoś w żaden sposób nie mogą sobie znaleźć sojuszników. Zdrowe społeczeństwo oczywiście z radością wita kolejną poświęconą dla dobra ogółu jednostkę i nie zauważa, że tak naprawdę poświęciło ogół dla jakiejś jednostki (marketu, producenta telewizorów, czy czego tam jeszcze). Politycy milczą, bo temat jest niewygodny. Libertarianie milczą jak zwykle, bo sytuacja jest zbyt rzeczywista - zatem nie istnieje, a anarchiści i socjaliści nie mogą się zdecydować, czy protest był słuszny, bo w końcu strajkowali kapitaliści.<br />Właściwie kilku obserwacji w związku ze zdarzeniem udało mi się dokonać.<br />Jeżeli kiedykolwiek na ulice Europy powróci faszyzm, to "Fakt" i jego czytelnicy odegrają w tym niemałą rolę. Hannie Gronkiewicz-Waltz wydaje się, że jest Margaret Thatcher, a prywatne firmy, ku uciesze libertarian, okazało się, mogą bez przeszkód pacyfikować robotników. I jeszcze upośledzeni dziennikarze będą narzekać, że im nie pomagała policja.<br />A co najważniejsze, stajemy się społeczeństwem poszukiwaczy winy. Każda, najdrobniejsza sprawa potrzebuje winnego. Nie przyjęli cię do pracy, bo źle zawiązałeś krawat, twój synek zmarł na zapalenie płuc, bo dnia tego i tego, pozwoliłeś mu na zdjęcie czapeczki, dziecko wypadło przez okno, bo mama się upiła jednym piwem, w KDT była rozróba, bo policja nie potrafiła upilnować. A w ogóle, na około wszyscy ćpają, i gdzie rodzice, gdzie policja? Gdzie był tata Michaela Jacksona, dlaczego FBI nie upilnowało Johna Lennona? Dlaczego Jasia zabiła cegłówka?<br />Oczywiście, szukanie winnego jest ważnym elementem radzenia sobie ze światem. Zdaje się może niektórym, że jeśli na okrągło będziemy szukać winy we wszystkim i wszystkich, to nas krzywda ominie. Dziwnym trafem każdy wniosek z takich podróży do czarnoksiężnika z krainy Oz, kończy się ustanowieniem nowego zamordyzmu.<br />Sądzę, że całkiem zasadne byłoby nakazanie każdemu człowiekowi noszenia kasku. Świat jest niebezpieczny, bloki są wysokie, a samochody szybko jeżdżą. Sądzę też, że w każdym mieście powinno się wybudować plac dla demonstracji, na których wszyscy się wykrzyczą - otoczony wieżyczkami strażniczymi, żeby policjanci w razie potrzeby mogli powstrzymać tę rozwścieczoną tłuszczę, która nigdy nie wie, czego chce i zawsze blokuje, blokuje i blokuje. Czasami to nawet potrafi zablokować ważną dla całego świata decyzję. Zamieszki w Seattle pokazały, że wszystkiemu winna była policja (o oczywistej winie anarchistów-terrorystów nie zapominajmy), która pozwoliła demonstrować w miejscu, w którym demonstrację będzie słychać.<br />Policja jest też winna każdemu zabójstwu na świecie. A raczej państwo. Państwo jest wszystkiemu winne, a wina to zaniechania, nieuregulowania. Na moje wszyscy powinniśmy być uregulowani. Kamera powinna być na każdej ulicy. Państwo mogłoby to przecież zrobić, a nie robi - więc jest winne.<br />Państwo jest winne temu, że młodzi Polacy piją. Bo przecież mogłoby monitorować sklepy (pomysł komisji Przyjazne Państwo - prawie jak orwellowskie Ministerstwo Miłości). Jest też winne narkomanii.<br />Wiadomo, że w Polsce policja ma tak małe uprawnienia, że może bez podania przyczyny (teoretycznie nie może, choć to i tak bzdura - przyczyna może być dowolna) dokonać rewizji osobistej, rewizji bagażu, spisać dane osobowe, wejść do mieszkania nawet w nocy i jeszcze bez wysunięcia zarzutu zamknąć na 48 godzin. Te maluśkie uprawnienia to narzędzie polityki antynarkotykowej.<br />Ostatnio drugi szeryf IV RP (bo pierwszy to ta mała ciapa z dużego domu w centrum Warszawy), Zbigniew Ziobro stwierdził, że trzeba karać posiadaczy nawet 0.0000000000000002 grama marihuany. Dlaczego?<br />Zbysiu oczywiście zgadza się, że narkomania to problem medyczny, nie kryminalny. W zasadzie to on się nawet zgadza z pomysłem PO o "liberalizacji" prawa antynarkotykowego (w cudzysłowiu, bo tyle ma to wspólnego z liberalizacją, co wszelkie pomysły PO), tylko zapytuje: A co zdrobnymi dilerami, którzy też noszą przy sobie zawsze małe porcje narkotyków?<br />Zbysiowi nie chodzi o drobnych popalaczy. Zbysiu się martwi dilerami.<br />Ja zatem postuluję, gdy tylko dojdzie do morderstwa, wsadzać do więzienia wszystkich znajomych ofiary. Na pewno któryś z nich mógł tego dokonać. Zaś na pytanie, "co z niewinnymi", spytać "a co z winnymi?".Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-10888916713996519742009-07-25T07:33:00.000-07:002009-07-26T04:19:40.166-07:00Struktura Michaela Jacksona<div style="text-align: justify;">O Michaelu nie pisałem w ogóle. Po pierwsze dlatego, że wszyscy pisali, a ja jestem punk i w ramach walki z wszystkimi schematami..., po drugie dlatego, że Żulczyk Jakub napisał na swoim blogu bardzo fajne podsumowanie różnorakich wypowiedzi. I chwała mu za to (bo przecież nie za <span style="font-style: italic;">Radio Armageddon</span>).<br />Będzie więc o Michealu. Dlaczego?<br />Śmierć Jacksona straszliwie prowokuje. Najbardziej artystów i dziennikarzy muzycznych. Maryla Rodowicz powie nam, co jest potrzebne, a co nie, Krzysztof Varga oznajmi, że nie płakał (jakby to kogo obchodziło), a socjolog w telewizji z poważną miną odkryje to, co odkrywał już tysiąc razy. Że celebryci to celebryci, książęta, królowie, że nie wiadomo, czym była księżna Diana i John Kennedy, bo z jednej strony pasują do tradycyjnego modelu opłakiwania (władca nasz umarł, jejku, jejku), a z drugiej przecież nieźle im szła rozmowa z mediami. Że nie mamy już autorytetów, że ich zastąpiono Michaelem Jacksonem, Kubą Wojewódzkim i Szymonem Majewskim.<br />Tak, tak, młodzi Polacy w grono autorytetów wpisują same gwiazdy popkultury. Świat jest na przepaści.<br />Gdyby mnie ktoś pytał, to popieram młodych Polaków. Młodzi Polacy wiedzą, jak się zrelaksować, jak odpocząć. Czy nie jest całkiem zasadne w tych czasach traktowanie za autorytety mistrzów relaksu? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że moim autorytetem jest doktor House i Dexter, psychopatyczny morderca. Tym razem świat już jedną nogą wkroczył w przepaść.<br />W dodatku ma przepaskę na oczach.<br /><br />A jednak sprawa jest bardziej złożona. W tekście <span style="font-style: italic;">Wpływ koncepcji człowieka na koncepcję kultury</span> Geertz zauważa dość ciekawe ograniczenie metodologiczne antropologii. Sprowadza się ono mniej więcej do tego, że z jakiegoś powodu, badacz zakłada, że voodoo jest religią, że obrzędy przejścia, palenie szałwii przez Mazateków i picie Ayahuasci to obrzędy religijne połączone metafizyczną nicią z chrześcijaństwem. Metafizyczną, bo sprawa dotyczy pojęć i substancjalnego ich traktowania.<br />Jak to się ma do Michaela? Ano, w ten sposób, że szum wokół Jacko traktujemy jak szum wokół Jana Pawła II. Z jakiegoś powodu, jak antropolog uznajemy, że to ten sam szum, choć ze zmienionym przedmiotem. Niedługa stąd droga do uznania, że Mahomet był arabskim Jezusem. To takie myślenie.<br />Dlaczego więc nie uznać, że to nie celebryci stali się autorytetami, lecz że pojęcie autorytetu zostało przeniesione, słowo i pojęcie się rozminęły, a być może nawet samo pojęcie pod wpływem zmian kulturowych uległo transformacji? Być może wszyscy ci ludzie, którzy płakali na pogrzebie Michaela nie kochali go bardziej niż Papieża (po którym pewnie często płakały te same osoby), ale inaczej; może Micheal nie jest ważniejszy niż Papież, ale ważny w inny sposób. Dlaczego wszystko trzeba stopniować i zamykać w strukturach, które po rozbiórce okazują się tak uniwersalne, że aż pozbawione odniesienia? Przebija duch Kmity, Freuda i Marksa, przebija szkoła austriacka.<br />But Geertz is my man.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-58374857869938972792009-07-11T03:07:00.000-07:002009-07-11T04:25:30.773-07:00Ajdukiewicz i Stirner, by język ruszył z miejsca.Jakoś nie mogę napisać dłuższego tekstu, bo terminy gonią i na porządną pracę na razie nie mam czasu. Chciałem tylko podzielić się kilkoma spostrzeżeniami, rozwiać może wątpliwości, które się rodzą, gdy ktoś wpadnie na pomysł, by Ajdukiewicza sprawdzić. Już słyszę te pytania dziwaczne - w czym Ajdukiewicz jest taki wolnościowy, dlaczego wpisuję go w poczet anarchistów (podobnie jak Bergsona chociażby, który też przecież specjalnie anarchistą nie był).<br />I co, do licha, ma wspólnego Ajdukiewicz i Stirner? Analityk i berserk?<br /><br />O Ajdukiewiczu mówi się zwykle, że jego teoria radykalnego konwencjonalizmu odnosi się tylko do języków sformalizowanych i jest przez to (choć nie tylko) bezużyteczna. Zwraca się też uwagę na traktowanie przez Ajdukiewicza języka jako systemu w odróżnieniu od przełomowych <span style="font-style: italic;">Dociekań...</span> Wittgensteina, które nazbyt często traktowane są jako ostateczne objawienie w tej kwestii. Takie stawianie sprawy wydaje mi się nie tylko błędne, ale również obarczone pewnym dziwacznym ograniczeniem, żeby nie powiedzieć - niemal świadomym zawężeniem interpretacji. To, co się tyczy Ajdukiewicza to przecież nie kwestie formalne w zasadzie, nie opis języka jako takiego, języka nauki, lecz opis rozumu. Nie indywidualnego - bo w tym temacie Ajdukiewicz wspomina jedynie nieartykułowane procesy sądzenia (wyodrębnienie tej kategorii jest, jak sądzę, ważnym krokiem do budowania pewnego zaplecza ideologicznego), lecz rozumu uspołecznionego. Sam Ajdukiewicz zaznacza oczywiście w ostatnim akapicie <span style="font-style: italic;">Obrazu świata...</span>, że przedstawiona przez niego teoria jest jedynie typem idealnym, raczej czymś na kształt wzoru fizycznego, sytuacją w próżni, dlatego nie rości sobie prawa do oddania Prawdy, czyli - jak się rzeczy mają. Zwłaszcza, że w tej sprawie Kaziu wykazuje daleki sceptycyzm i wyprzedza o te parędziesiąt lat zdanie Rorty'ego o tym, że prawda leży tylko w języku, że szukać jej poza nim to niepotrzebny trud.<br />Teoria Ajdukiewicza jest przydatna do analizy ideologii (bo i w gruncie rzeczy, czym jest rozum uspołeczniony, jak nie globalnym sprzężeniem ideologii?). Przydatna, gdy idzie o zbadanie społecznego procesu dialektycznego i jego najmniejszej formy - dyskusji. To, że dyskusja, a i sam rozum uspołeczniony są chaotycznym zlepkiem, często różnych dyrektyw znaczeniowych (w wielu przypadkach, nawet dyrektywy aksjomatyczne bywają ze sobą sprzeczne) nie jest jeszcze dowodem, że nie można badać dialektyki w ajdukiewiczowskiej perspektywie. Jest bowiem ona (dialektyka) zawsze oparta o coś w rodzaju Najwyższego Trybunału. Takim Trybunałem w dyskursie racjonalistyczno-idealistycznym, czy też w przypadku ścierania się dwóch realizmów teorio-poznawczych będą tak naprawdę tylko i wyłącznie wyróżnione w <span style="font-style: italic;">Języku i znaczeniu</span> dyrektywy dedukcyjne, walka zaś będzie przebiegać na polach aksjomatów i dyrektyw empirycznych, przy czym, w przypadku skrajnego realizmu będzie to dosłownie walka na pięści - w takiej perspektywie proces dialektyczny nie wyjdzie poza własne ramy, znajdzie się w trwałym zamknięciu, otoczony dwoma (trzema, czterema...) dyktaturami znaczeń.<br />Konwencjonalizm ten impas przełamuje, nie jest więc tylko sposobem opisu (prawdziwym, gdy przyjmiemy jamesowską wykładnię prawdy), ale też sam w sobie prowadzi, o ile przyjmie go jakiś podmiot dialektyki (a nie zapominajmy, że bez podmiotu dialektyka jest niemożliwa; tekstu nie ma, lecz się go używa) do gwałtownego wypłynięcia na powierzchnię użyteczności. Pojęcia już nie walczą ze sobą, dialektyka nie spełnia się przez śmierć jednego z podmiotów (czy zaginięcie tekstu, czy niemożliwość jego odczytania), lecz przez negocjację.<br />Negocjacja to element anarchiczny filozofii Ajdukiewicza. Sam nie używa tego słowa, nie mówi nawet o dialektyce, lecz widać wyraźnie, że w starciu dyskursów, negocjacja jest jedynym wyjściem, gdy się o konwencjonalizm oprzeć. Taka negocjacja może przebiegać w oparciu o etykę, o poprzednie znaczenia, o poprzednią arbitralność (jeżeli oczywiście owa arbitralność zdoła umknąć sytuacji, w której się znalazła, co wcale nie jest takie rzadkie), o wrażliwość wreszcie i intuicję, o <span style="font-style: italic;">nieartykułowany dyskurs</span>. Pojęcie to nie tylko sugeruje nam anarchiczność rozwiązania Ajdukiewicza (chociaż być może nie niezależność - wciąż trzeba pamiętać o tym, że czyste poznanie nie jest wcale czyste, że rządzi nim coś, co Quine opisywał jako epistemologię znaturalizowaną, choć czy wówczas moglibyśmy w ogóle wyobrazić sobie intuicję, czy też wyobrazić sobie, że <span style="font-style: italic;">świat można poukładać inaczej?</span>) , ale też jego demokratyczność. Oto sami, bez udziału władzy (języka, rozumu uspołecznionego, kultury najogólniej) tworzymy znaczenia, dyrektywy, aksjomaty; możemy twardo i konsekwentnie głosić ich relatywizm; możemy też oszukiwać i, przeciwnie, postulować ich esencjalność i konieczność. Nie będzie to nigdy demokracja całkowita, bo dla potrzeb komunikacji będziemy obarczali swoje zdania teorią, ale w jakimś zakresie, w niszach nieuwagi możemy zawrzeć kosmetyczne zmiany, forsować je, tworzyć zmiany jeszcze większe, aż wreszcie utworzyć i rzucić Rozumowi język, w którym po znaczeniach można się ślizgać, po sensach skakać, a konsekwencje dają się odroczyć i zatrzymać. A to tylko jedna z możliwych wersji pozytywnych tej filozoficznej demokracji, anarchizmu.<br />Stirner może nie do końca to zrozumiał, może nawet za bardzo był oszołomiony własnym odkryciem, zerwaniem wszelkich iluzji, by dostrzec jego możliwości. Kto czytał <span style="font-style: italic;">Jedynego...</span> ten łatwo zauważy ów wybieg, o ile skojarzy go z Ajdukiewiczem. Stirner masakruje dyskurs, masakruje rozum, ale ostatecznie sam buduje nim własną wersję poztywną. Rzeźbi popiołem.<br />I być może właśnie dlatego, trzeba było czekać aż na scenę wkroczy Nietzsche*, by dialektyka mogła ruszyć z miejsca, co nie zmienia faktu, że Stirner się do owego pędu ku wolności przyczynił.<br />I tyle przemyśleń.<br /><br /><br />*Wbrew pozorom Nietzsche nie popełnił tego samego błędu, co Stirner. Wydaje się, że w twórczości Fryderyka, postulat nowej moralności wynika z jakiegoś pozaracjonalnego kompleksu, zupełnie jakby Nietzsche karał się za własną wrażliwość.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-65320684767720468112009-07-10T08:51:00.000-07:002009-07-10T09:10:55.270-07:00[Short wpis]Dawno u Bendyka nie byłem, a tu proszę - bardzo ciekawy tekst o patentach:<br /><br /><a href="http://bendyk.blog.polityka.pl/?p=656">http://bendyk.blog.polityka.pl/?p=656</a><br /><br />No i w Krytyce Politycznej - prawie kontrekonomia (dużo i jednocześnie nic wspólnego). Dr hab. Ewa Graczyk pisze tak:<br /><br /><a href="http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Graczyk-Odmiency-calej-Polski-laczcie-sie/menu-id-34.html">http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Graczyk-Odmiency-calej-Polski-laczcie-sie/menu-id-34.html</a><br /><br />A i też u Jasia Skoczkowskiego fajny tekst, świeży taki:<br /><br /><a href="http://mrotchnypontchushzagwady.wordpress.com/2009/06/28/no-nie-zgadniecie-co-anarchizm/" rel="nofollow">http://mrotchnypontchushzagwady.wordpress.com/2009/06/28/no-nie-zgadniecie-co-anarchizm/</a><br /><br />I tyle chyba.Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-32546092784673862102009-07-10T03:56:00.000-07:002009-07-10T04:46:24.253-07:00Sweter i garnitur.<span style="font-style: italic;">"Nie mogą się sami reprezentować; muszą być reprezentowani"<br /></span><div style="text-align: right;">Karol Marks, <span style="font-style: italic;">18 brumaire'a Ludwika Bonaparte</span><br /><span style="font-style: italic;"></span></div><br /><br /><br /><div style="text-align: justify;">Siadam przy kawie i drożdżówce, Głos Wielkopolski tuż obok, a tam na pierwszej stronie informacja, że plany są takie, by z Cegielskiego zwolnić pięćset osób. Gdyby ktoś nie wiedział, to Cegielski jest jednym z najważniejszych bastionów roszczeniowego związku Inicjatywa Pracownicza (czyt. awanturników, anarchistów, zadymiarzy, terrorystów) i, oczywiście, a jakby inaczej - upada właśnie przez ów związek. A raczej przez lidera - Marcela Szarego.<br />Marcel Szary jest niemedialny, więc można go okładać. Niemedialny jest właściwie każdy lider związkowy, ale ci z Solidarności przynajmniej czasem ubiorą garnitur. Nawet Ziętek z PPP chodzi w garniturze, bo zorientował się, że za swoją "robotniczą" pensję może sobie na to pozwolić. Pisałem już kiedyś o naszym cudownym pędzie na zachód, o prof. Staniszkis, o tym, że zbudowaliśmy sobie horyzontalną tożsamość człowieka zachodu, który nie tylko już chce, by rządzący byli ładni i ładnie się uśmiechali, ale by też reprezentanci czegokolwiek byli ładni i ładnie się uśmiechali. A przede wszystkim, by się kierowali zasadą - "jeśli wlecisz między wrony, musisz krakać jak i one". Czyli po prostu - chcesz stanąć w obronie bezdomnych, kup sobie garnitur z Hugo Bossa.<br />Rządzący nie słuchają ludzi w sweterkach, o czym swego czasu przekonał się Andrzej Lepper. Dlatego zmienił sweterek na garnitur, zatrudnił pana od piaru i zaczął mówić językiem władzy. Oczywiście od początku było wiadomo, że to karierowicz i polityczny degenerat, ale o tym już nikt nie mówi - w dyskurs publiczny poszedł schemat: "jak zmienisz sweter na garnitur, to będzie jasne, żeś farbowany lis i populista". No więc, Szary, zakładaj garnitur - krzyczą dziennikarze.<br />A już zwłaszcza Paweł Mikos.<br />Pan Paweł wyskrobał ciekawy artykuł, w którym dwukrotnie przytacza wypowiedź Jarka Lazurko (prezes Cegielskiego), że to Szary jest za wszystko odpowiedzialny. No i żeby każdy czytelnik zrozumiał - "informacja" ta pojawia się na początku i na samym końcu.<br />Poza tym, że spojrzenie pana Pawła wygląda na zmanipulowane, jest ono w typowy sposób pozbawione szerszego zaplecza teoretycznego, dzięki któremu już na wstępie możnaby było wykreślić wypowiedź pana Lazurko jako niereprezentatywną i skrajnie nieobiektywną.<br />Zresztą po co ja to piszę? W końcu to banał swierdzić, że doczekaliśmy czasów, w których każdy idiota może zostać opiniotwórcą.<br />Banał to też stwierdzić, że dziewięćdziesiąt procent dziennikarzy w tym kraju uważa środowiska robotnicze za masę debilów, która bezwolnie idzie za marchewką (artykuł pana Mikosa skutecznie pomija fakt, że IP jest większością zakładową). I znów - ciekawe co na to Krytyka Polityczna i Sławek Sierakowski, który woli zajmować się tak niemainstreamowymi tematami jak wręczenie Hiacynta przez środowiska LGBT Palikotowi.<br />Palikotowi zdarzył się, co prawda, jeden wyskok nieświadomie antygejowski, ale to nie znaczy, że LGBT nie ma prawa czuć, że to właśnie on broni ich praw. Zwłaszcza w sytuacji, gdy pan Sławek się obraził, tupnął nóżką i na Marsz nie poszedł. Sytuacje są zbieżne, bo w obu występuje to samo zjawisko, które zresztą Sierakowski jasno i dobitnie skomentował - uciśnieni to motłoch, który potrzebuje przewodnika. Cudownie.<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7753379544029722224.post-949971153114079612009-07-05T02:57:00.000-07:002009-07-05T03:52:21.828-07:00Roszczeniowi lokatorzy i zasady.<div style="text-align: justify;">Nie od dziś wiadomo (z Gazety Wyborczej), że lokatorzy są roszczeniowi z natury. Cały czas czegoś chcą, jakichś mieszkań komunalnych, jakichś obniżek czynszów, opóźniają jakieś ważne dla miasta decyzje i generalnie jakoś tak pasożytują na zdrowej liberalnej Polsce, udręczonej matce nas wszystkich - Polaków.<br />A Kraków traci (wszystko <a href="http://miasta.gazeta.pl/krakow/1,35798,6787932,Lokatorzy_w_natarciu__blokuja_remonty_fasad.html">tutaj</a>).<br />Oczywiście sam artykuł to jeszcze nic, nie powinniśmy się specjalnie burzyć. Perspektywa poznawcza pani Magdaleny to typowa licealna porażka, wypowiedź jak z lekcji WOSu. Czyli? Opóźnienie czasowe. Kompleks istnienia w średniowieczu, gdy cała reszta świata łazi po Księżycu. Na zachodzie odnawiają kamienice w centrum - u nas też odnawiajmy. A jak ktoś blokuje takie decyzje? Wsteczniak, wsteczniak, wsteczniak, który za swoją wsteczność powinien spać w poczekalni Dworca Głównego.<br />Tacy jesteśmy wrażliwi.<br />A komentarze pod artykułem? Takie, że się za bardzo nie chce ich komentować. Najlepsza tradycja neoliberalizmu - moja kamienica, moje królestwo. Jak się nie wyniesiesz, zastrzelę. Bogaci i dobrzy mieszkają w centrum, biedni i źli na peryferiach - naturalne prawo społeczne.<br />Zostawmy jednak zdrową tkankę naszego społeczeństwa (wyborcy PO z dostępem do internetu) i pomyślmy o zasadach. W końcu radny PiS, Wojciech Kozdronkiewicz o zasadach mówi, a i pewnie postępuje według nich zawsze i wszędzie.<br />Zdaniem Wojciecha Kozdronkiewicza wiele z organizacji lokatorskich budzi wątpliwości. Oczywiście z powodu sojuszu z nieprawomyślnymi anarchistami - w końcu wiadomo nie od dziś (też z GW), że anarchiści to zadymiarze i terroryści.<br />Niech lokatorzy walczą o swoje zgodnie z prawem (ciekawe co na to Krytyka Polityczna?).<br />Zgodnie z zasadami.<br />I teraz zostawmy na moment artykuł pani Magdy i przeskoczmy szybko na stanowisko nieco dwuznacznych libertarian.<br />Na liberalis trwała ostatnio długa dyskusja pod tekstem Filipa Paszko (<a href="http://liberalis.pl/2009/06/26/filip-paszko-kilka-pytan-do-anarchistow-nielibertarianskich/">tu</a>). Nie jest specjalnie warta uwagi, bo to jakby czytać jedno zdanie tysiąc razy, ale parę ciekawostek można wyłuskać. Otóż, libertarianie są po stronie lokatorów i po stronie właścicieli. Owszem, zauważają, że dzisiejsze stosunki własnościowe powstały na drodze niezbyt wolnościowej, ale jednak... prawo własności to prawo własności. Mało. Dowiedziałem się również, że w tym systemie winniśmy się zachowywać według pewnych zasad, które obowiązywałyby w systemie wyśnionym - libertariańskim. Piękna taktyka, czyż nie? Konstruuję arkadię bez monopoli, zła i z pełnym zatrudnieniem, domniemuję, jakie zasady taki stan rzeczy zakonserwują i polecam kierować się tymi zasadami w świecie, w którym są monopole, zło i bezrobocie. Czyli już zupełnie prosto - lokator stojący przed perspektywą eksmisji powinien pomyśleć, "wszystko w porządku; jak nastanie anarchokapitalizm - wszystko będzie w porządku".<br />Sołżenicyn też mógł odbębnić swoje w obozie, ale nie. Musiał napisać ten swój <span style="font-style: italic;">Archipelag...</span> chociaż Stalin mówił, że w przyszłości to będzie raj, proszę państwa, raj.<br />Niestety kolejny raz okazuje się, że pęd do zasad tylko potwierdza giddensowską teorię o bezpieczeństwie ontologicznym, unaocznia nam fakt, że wszelkie zasady się wytarły, że zawsze są one powołane do określonego celu, obrony określonych interesów. Koniec końców musi nastąpić taka sytuacja, w której rozpacz wygra z zasadami, a lokator, zwolniony pracownik, czy żebrak aresztowany w imię akcji Miasto Know How, będzie musiał je rozbić, utrzeć w pył. Zasady to opresja, którą przekazujemy z najlepszymi intencjami.<br />Nie trzeba czytać Bakunia, by to stwierdzić, nie trzeba siedzieć w Stirnerze. Wystarczy konkretna, wolna od władzy języka wrażliwość. Na koniec przytoczę fragment z opowiadania mojego dobrego przyjaciela:<br /><br /><span style="font-style: italic;">– Wszystko w końcu i tak sprowadza się do jednego. System jest wydajny, albo niewydajny. Na świecie jest chujowo, ale to nie nasza wina, my ten świat tylko zastaliśmy. No, więc, przyjmijcie to, panie i panowie do wiadomości, każde wasze jebane zdanie, odkąd tylko się urodziliście, to była przekazywana z pokolenia na pokolenie cegła nieszczęścia.<br /><br /></span>Gdy wyrzucą cię na bruk, żeby zbudować lunapark, porozmawiamy o zasadach.<span style="font-style: italic;"><span style="font-style: italic;"></span><br /><span style="font-style: italic;"><br /></span></span>PS. Więcej o zasadach jeszcze będzie, bo zdaję sobie sprawę, że to tylko taki wstępik :)<br /></div>Unknownnoreply@blogger.com4