środa, 23 czerwca 2010

Gdzie się podział człowiek?

Nie chodzi o człowieka przez duże C. Człowiek przez duże C nie istnieje nigdzie poza metafizyką, wspólny mianownik wszystkich istot ludzkich to bezsensowny banał. Chodzi o człowieka upodmiotowionego, o tego, który zajmuje centralne miejsce w filozofii anarchistycznej i egzystencjalistycznej, czyli o istotę rozumiejącą (samo pojęcie homo sapiens nie jest jeszcze dostatecznie ścisłe), tłoczoną w czasie, o samokonstruujące się indywiduum. Jakoś dziwnie, znów w duchu Derridy, będę musiał stwierdzić, że tego człowieka trudno znaleźć. Że jest igłą w stogu pojęć. Że w końcu Stirner się mylił.

Tradycja filozoficzna do czasów prawdziwego wybuchu culture science z jednej strony opowiadała się za istnieniem podmiotu, który nie tyle rozumie, co raczej odbiera rzeczywistość i w oparciu o tę rzeczywistość działa świadomie i subiektywno-racjonalnie (tzn. zgodnie z pseudonauką zwaną prakseologią, z szeregu rozwiązań wybiera to, które wydaje mu się najlepsze*), z drugiej zaś za brakiem podmiotu w ogólności (wszelkie mutacje determinizmu). Pierwszy z poglądów traktował w istocie o powierzchniowym Ja niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśniając, ani nie wznosząc się ponad doświadczenie potoczne. Drugie, choć wydawało się bliżej "prawdy" pozostało niemożliwym do udowodnienia domniemaniem, które co prawda daje praktyczne i użyteczne wnioski (np. w neuropsychologii), ale nie może brać udziału w dyskursie filozoficznym (żeby nie powiedzieć, że niektórym jego odłamom - jak psychologia ewolucyjna - powinno się odmówić miana naukowości).
Żadne z tych stanowisk jednak nie dostrzegało problemu głębokiego Ja. Głębokie Ja nie istniało do czasów Stirnera, Nietzschego i Heideggera. W niektórych zaś przypadkach ślepo zakładano jego istnienie utożsamiając głębokie Ja z jego powierzchnią (Kant i jego wolny, obdarzony "instynktem" moralnym podmiot).

Czym jest głębokie Ja? Chodzi nam o wskazanie tego pierwiastka w człowieku, który całkowicie i absolutnie pozostaje wolny. Odnosząc zaś ów pierwiastek do pewnego paradygmatu (człowiek w tekście, przez tekst i dla tekstu) chodzi o moment, w którym proces rozumienia ma charakter czynny, nie bierny.

Tylko człowiek twórczy może być podejrzewany o głębokie Ja. Ważne wyjaśnienie: człowiek twórczy nie jest koniecznie artystą, czy wynalazcą; "nie móc być podejrzewanym" nie znaczy "nie móc mieć/zrobić".

Żadna fizyczna działalność nie może być przejawem głębokiego Ja. Wreszcie - nie chodzi o pytanie, czy głębokie Ja istnieje (jako twór teoretyczno-językowy nie ma do tego prawa), ale czy człowiek konstruuje rozumienie - jak i w jakim zakresie? To ów zakres będzie umownie nazwany głębokim Ja.

Dlaczego głębokie ja nie istnieje (powinienem to słowo podkreślić kursywą?)? Przemawiają za tym dwa argumenty, a przynajmniej tyle przychodzi mi w tej chwili do głowy. Po pierwsze, nie może istnieć coś, co nie ma struktury - głębokie Ja jest w sposób oczywisty pozbawione jakiejkolwiek relacji z czymkolwiek, jest pierwotne wobec struktury, a zatem nie mieści się w żadnym układzie holistycznym. Po drugie, jedyne sensowne założenie o świadomym podmiocie może się wyrażać w indywidualizmie metodologicznym (czyli w przekonaniu, że fakty społeczne są wytworem zsumowanego działania poszczególnych jednostek), ten zaś skompromitował się już zanim powstał. W ujęciu kolektywistycznym, czy może lepiej kulturalistycznym, jest być może miejsce na głębokie Ja, jednak miejsce to wydaje się przesłonięte zaroślami wpływów zewnętrznych, tym samym wydzierając anarchizmowi ogromną połać widzenia podmiotu. Człowiek rozumiejący rozumie poprzez zewnętrze, rozumienie nigdy nie wypływa ze świadomości (czymkolwiek ona jest, bowiem tak można zakręcić językiem, że nawet świadomość przestaje być świadomością, a tożsamość tożsamością - będzie to w gruncie rzeczy ta sama sztuczka, którą praktykują wszyscy ci utożsamiający altruizm z egoizmem).

Zostawmy więc człowieka enkulturowanego. Zostawmy go, bo nie ma sensu się nim zajmować, gdy jedyne co możemy powiedzieć o jego świadomości i tożsamości, to że są kształtowane w wyniku jego relacji z otoczeniem.
A jednak jest podobno sfera wolna od enkulturacji. Zamiara pisze o tym mniej więcej w ten sposób: sądy, ich logiczne relacje, normy i dyrektywy, udział w praktyce społecznej są determinowane społecznie. Podobnie jak u Kmity (w końcu o jego koncepcji Zamiara pisze) miejsce na podmiot jest ukryte. Zamiara znajduje podmiot w psychologii (i to nawet konkretnie sugeruje tu Piageta), zaś światełkiem dla podmiotu jest możliwość jego działania w sposób nadawczy.
W silnym kolektywizmie nie byłoby miejsca na bycie nadawcą; życie człowieka byłoby pasmem biernej interpretacji, biernego czasu i biernego bycia. Interpretacja nie wypływa bowiem z niczego więcej jak z języka (rozumianego szeroko, nie tylko w sensie tekstu, choć wierzę, że to tekst wyznacza pozostałe fragmenty systemu znaczących). W koncepcji szkoły poznańskiej znajdujemy więc wolnego człowieka, czyli tego, który buduje własne rozumienie.

Na pierwszy rzut oka.

Po pewnym czasie okazuje się, że sferę wolności zagarnia psychologia. Głębokie Ja przestaje istnieć, przybiera bowiem postać ukształtowanej biologicznie struktury, czy nawet zespołu praw (w tym drugim przypadku człowiek traci całkowicie kontrolę; kontrola rozumiana metafizycznie ucieka gdzieś, gdzie nie można jej znaleźć). Zresztą nawet i bez tego, podmiot w ramach społeczno-regulacyjnej koncepcji kultury nie jest wolny - w sensie głębokiej wolności, głębokiego Ja, wolności "prawdziwej", czyli metafizycznej i nierelacyjnej. Na czym bowiem innym polega bycie nadawcą, jak nie na uwarunkowanej zewnętrznie transgresji. Transgresja nie wychodzi zaś z niczego, ze świadomości (choć można tak twierdzić; nie ma jednak do tego podstaw empirycznych), ale z patologicznych procesów interpretacji (patologia interpretacji jest tu rozumiana niepejoratywnie; patologia jest w gruncie rzeczy motorem zmiany) - nadinterpretacji i reinterpretacji. To czy człowiek zaś przekuje owe procesy w działanie transgresyjne zależy zapewne, zgodnie z neuropsychologią od utrzymywania się w synapsach serotoniny, dopaminy, czy noradrenaliny (i zapewne od całej masy innych biologicznych czynników). Kryzys głębokiego Ja, a zatem kryzys podmiotu następuje więc z rozwojem nauki.

Mamy więc twierdzić, że nauka zabiła człowieka?

Skoro nadczłowiekiem się rodzisz, nie zaś zostajesz, to czy możesz być jeszcze nadczłowiekiem? Czy stirnerowski egoista może być całkiem egoistyczny (głęboko egoistyczny, metafizycznie egoistyczny), skoro jego egoizm kształtują czynniki biologiczne (układ nagrody w mózgu)? Czy tworzenie własnego słownika, a zatem konstruowanie własnego rozumienia może być jeszcze rozumiane jako przejaw wolności człowieka, czy raczej powinno się o nim mówić w kategoriach szczególnej determinacji?

Wreszcie, czy definicja wolności jako determinacji pierwotnej jest najlepszą z możliwych definicji, znajdującą i opisującą najgłębsze Ja, jakie jest (o jakim można mówić bez sprzeczności ze słownikiem)? A co jeśli owa determinacja nie jest wcale pierwotna, lecz wiąże się z procesami wtórnymi, co jeśli determinacja pierwotna jest częścią struktury? Wtedy nie możemy już mówić o determinacji pierwotnej. Czy cokolwiek jest w człowieku pierwotne?

Co z tego wypływa dla anarchizmu? Anarchizm przestaje istnieć wraz z kryzysem głębokiego Ja?

A może porzuca on wolność jako swoją matrycę, czy też może zaczyna w niej widzieć wartość konwencjonalną? Oczekujmy od wolności, by nie opisywała, lecz tworzyła. Wolność można utożsamić z minimalizowaniem cierpienia, maksymalizacją szczęścia. Taka definicja będzie matematycznie i metafizycznie wątpliwa (chociaż wolność negatywna również nie zdobywa punktów w tym konkursie), jednak w sposób materialny będzie konstruowała rzeczywistość, a zatem rozumienie i bycie.

Wniosek jest więc taki, że jeśli anarchizm ma coś znaczyć, musi się uwolnić od przesądów wolnościowych. Wolność musi być analizowana empirycznie, uogólniana indukcyjnie (? to wciąż kwestia otwarta - nie wiem, czy nie popełniam tu jakiegoś błędu). Wreszcie pojęcie wolności musi wypowiadać wojnę językowi, być z premedytacją irracjonalne i umowne. Im bardziej wierzymy w świadomy podmiot tym bardziej oddalamy się od ideologii naukowej w stronę potocznego populizmu. Człowieka zatem nie ma i wyzwaniem przed którym stoi współczesna kultura, współczesny dyskurs i praktyka społeczna jest go wynaleźć. Skonstruować. Nadszedł czas, moi drodzy.


EDIT:
Właśnie zauważyłem, że tekst niejako koresponduje z notką Jasia Skoczkowskiego. Chciałbym wyjaśnić w czym się Jasiu myli, a myli się strasznie. I to już w pierwszym zdaniu.
Twierdzenie, że "zespoły ludzkie nie mają poglądów" jest oczywiście bzdurą, zwłaszcza gdy w dodatku mówi się, że do wyznawania jakichś poglądów prawo ma tylko jednostka. Otóż, trzeba to raz na zawsze powiedzieć: wszelkie poglądy są efektem dyskursu, a zatem kolektywnej rzeczywistości myślowej. Dyskurs jest takim systemem językowym, który nie posiada autora - to jego najważniejsza cecha. Dyskurs jest kulturalistyczny, więc bliżej mu do kolektywizmu niż indywidualizmu. Każde twórcze rozwinięcie dyskursu polega na jego interpretacji (piszę o tym wyżej), dlatego trudno jest powiedzieć, że to jednostki tworzą kulturę (przekonania normatywne i dyrektywalne), a właśnie taki postulat wysuwa indywidualizm metodologiczny. Analiza poglądów z pozycji indywidualistycznej (a trzeba stwierdzić, że indywidualizm libertariański jest jego najgłupszą wersją, bo opartą o sam rozum bez uogólnień empirycznych) jest po prostu nieprzydatna, niczego bowiem nie odkrywa, niczego nie demaskuje.