piątek, 31 lipca 2009

Co z winnymi?

O Kupieckich Domach Towarowych też nie pisałem w ogóle. A sprawa to ciekawa, bo kupcy jakoś w żaden sposób nie mogą sobie znaleźć sojuszników. Zdrowe społeczeństwo oczywiście z radością wita kolejną poświęconą dla dobra ogółu jednostkę i nie zauważa, że tak naprawdę poświęciło ogół dla jakiejś jednostki (marketu, producenta telewizorów, czy czego tam jeszcze). Politycy milczą, bo temat jest niewygodny. Libertarianie milczą jak zwykle, bo sytuacja jest zbyt rzeczywista - zatem nie istnieje, a anarchiści i socjaliści nie mogą się zdecydować, czy protest był słuszny, bo w końcu strajkowali kapitaliści.
Właściwie kilku obserwacji w związku ze zdarzeniem udało mi się dokonać.
Jeżeli kiedykolwiek na ulice Europy powróci faszyzm, to "Fakt" i jego czytelnicy odegrają w tym niemałą rolę. Hannie Gronkiewicz-Waltz wydaje się, że jest Margaret Thatcher, a prywatne firmy, ku uciesze libertarian, okazało się, mogą bez przeszkód pacyfikować robotników. I jeszcze upośledzeni dziennikarze będą narzekać, że im nie pomagała policja.
A co najważniejsze, stajemy się społeczeństwem poszukiwaczy winy. Każda, najdrobniejsza sprawa potrzebuje winnego. Nie przyjęli cię do pracy, bo źle zawiązałeś krawat, twój synek zmarł na zapalenie płuc, bo dnia tego i tego, pozwoliłeś mu na zdjęcie czapeczki, dziecko wypadło przez okno, bo mama się upiła jednym piwem, w KDT była rozróba, bo policja nie potrafiła upilnować. A w ogóle, na około wszyscy ćpają, i gdzie rodzice, gdzie policja? Gdzie był tata Michaela Jacksona, dlaczego FBI nie upilnowało Johna Lennona? Dlaczego Jasia zabiła cegłówka?
Oczywiście, szukanie winnego jest ważnym elementem radzenia sobie ze światem. Zdaje się może niektórym, że jeśli na okrągło będziemy szukać winy we wszystkim i wszystkich, to nas krzywda ominie. Dziwnym trafem każdy wniosek z takich podróży do czarnoksiężnika z krainy Oz, kończy się ustanowieniem nowego zamordyzmu.
Sądzę, że całkiem zasadne byłoby nakazanie każdemu człowiekowi noszenia kasku. Świat jest niebezpieczny, bloki są wysokie, a samochody szybko jeżdżą. Sądzę też, że w każdym mieście powinno się wybudować plac dla demonstracji, na których wszyscy się wykrzyczą - otoczony wieżyczkami strażniczymi, żeby policjanci w razie potrzeby mogli powstrzymać tę rozwścieczoną tłuszczę, która nigdy nie wie, czego chce i zawsze blokuje, blokuje i blokuje. Czasami to nawet potrafi zablokować ważną dla całego świata decyzję. Zamieszki w Seattle pokazały, że wszystkiemu winna była policja (o oczywistej winie anarchistów-terrorystów nie zapominajmy), która pozwoliła demonstrować w miejscu, w którym demonstrację będzie słychać.
Policja jest też winna każdemu zabójstwu na świecie. A raczej państwo. Państwo jest wszystkiemu winne, a wina to zaniechania, nieuregulowania. Na moje wszyscy powinniśmy być uregulowani. Kamera powinna być na każdej ulicy. Państwo mogłoby to przecież zrobić, a nie robi - więc jest winne.
Państwo jest winne temu, że młodzi Polacy piją. Bo przecież mogłoby monitorować sklepy (pomysł komisji Przyjazne Państwo - prawie jak orwellowskie Ministerstwo Miłości). Jest też winne narkomanii.
Wiadomo, że w Polsce policja ma tak małe uprawnienia, że może bez podania przyczyny (teoretycznie nie może, choć to i tak bzdura - przyczyna może być dowolna) dokonać rewizji osobistej, rewizji bagażu, spisać dane osobowe, wejść do mieszkania nawet w nocy i jeszcze bez wysunięcia zarzutu zamknąć na 48 godzin. Te maluśkie uprawnienia to narzędzie polityki antynarkotykowej.
Ostatnio drugi szeryf IV RP (bo pierwszy to ta mała ciapa z dużego domu w centrum Warszawy), Zbigniew Ziobro stwierdził, że trzeba karać posiadaczy nawet 0.0000000000000002 grama marihuany. Dlaczego?
Zbysiu oczywiście zgadza się, że narkomania to problem medyczny, nie kryminalny. W zasadzie to on się nawet zgadza z pomysłem PO o "liberalizacji" prawa antynarkotykowego (w cudzysłowiu, bo tyle ma to wspólnego z liberalizacją, co wszelkie pomysły PO), tylko zapytuje: A co zdrobnymi dilerami, którzy też noszą przy sobie zawsze małe porcje narkotyków?
Zbysiowi nie chodzi o drobnych popalaczy. Zbysiu się martwi dilerami.
Ja zatem postuluję, gdy tylko dojdzie do morderstwa, wsadzać do więzienia wszystkich znajomych ofiary. Na pewno któryś z nich mógł tego dokonać. Zaś na pytanie, "co z niewinnymi", spytać "a co z winnymi?".

sobota, 25 lipca 2009

Struktura Michaela Jacksona

O Michaelu nie pisałem w ogóle. Po pierwsze dlatego, że wszyscy pisali, a ja jestem punk i w ramach walki z wszystkimi schematami..., po drugie dlatego, że Żulczyk Jakub napisał na swoim blogu bardzo fajne podsumowanie różnorakich wypowiedzi. I chwała mu za to (bo przecież nie za Radio Armageddon).
Będzie więc o Michealu. Dlaczego?
Śmierć Jacksona straszliwie prowokuje. Najbardziej artystów i dziennikarzy muzycznych. Maryla Rodowicz powie nam, co jest potrzebne, a co nie, Krzysztof Varga oznajmi, że nie płakał (jakby to kogo obchodziło), a socjolog w telewizji z poważną miną odkryje to, co odkrywał już tysiąc razy. Że celebryci to celebryci, książęta, królowie, że nie wiadomo, czym była księżna Diana i John Kennedy, bo z jednej strony pasują do tradycyjnego modelu opłakiwania (władca nasz umarł, jejku, jejku), a z drugiej przecież nieźle im szła rozmowa z mediami. Że nie mamy już autorytetów, że ich zastąpiono Michaelem Jacksonem, Kubą Wojewódzkim i Szymonem Majewskim.
Tak, tak, młodzi Polacy w grono autorytetów wpisują same gwiazdy popkultury. Świat jest na przepaści.
Gdyby mnie ktoś pytał, to popieram młodych Polaków. Młodzi Polacy wiedzą, jak się zrelaksować, jak odpocząć. Czy nie jest całkiem zasadne w tych czasach traktowanie za autorytety mistrzów relaksu? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że moim autorytetem jest doktor House i Dexter, psychopatyczny morderca. Tym razem świat już jedną nogą wkroczył w przepaść.
W dodatku ma przepaskę na oczach.

A jednak sprawa jest bardziej złożona. W tekście Wpływ koncepcji człowieka na koncepcję kultury Geertz zauważa dość ciekawe ograniczenie metodologiczne antropologii. Sprowadza się ono mniej więcej do tego, że z jakiegoś powodu, badacz zakłada, że voodoo jest religią, że obrzędy przejścia, palenie szałwii przez Mazateków i picie Ayahuasci to obrzędy religijne połączone metafizyczną nicią z chrześcijaństwem. Metafizyczną, bo sprawa dotyczy pojęć i substancjalnego ich traktowania.
Jak to się ma do Michaela? Ano, w ten sposób, że szum wokół Jacko traktujemy jak szum wokół Jana Pawła II. Z jakiegoś powodu, jak antropolog uznajemy, że to ten sam szum, choć ze zmienionym przedmiotem. Niedługa stąd droga do uznania, że Mahomet był arabskim Jezusem. To takie myślenie.
Dlaczego więc nie uznać, że to nie celebryci stali się autorytetami, lecz że pojęcie autorytetu zostało przeniesione, słowo i pojęcie się rozminęły, a być może nawet samo pojęcie pod wpływem zmian kulturowych uległo transformacji? Być może wszyscy ci ludzie, którzy płakali na pogrzebie Michaela nie kochali go bardziej niż Papieża (po którym pewnie często płakały te same osoby), ale inaczej; może Micheal nie jest ważniejszy niż Papież, ale ważny w inny sposób. Dlaczego wszystko trzeba stopniować i zamykać w strukturach, które po rozbiórce okazują się tak uniwersalne, że aż pozbawione odniesienia? Przebija duch Kmity, Freuda i Marksa, przebija szkoła austriacka.
But Geertz is my man.

sobota, 11 lipca 2009

Ajdukiewicz i Stirner, by język ruszył z miejsca.

Jakoś nie mogę napisać dłuższego tekstu, bo terminy gonią i na porządną pracę na razie nie mam czasu. Chciałem tylko podzielić się kilkoma spostrzeżeniami, rozwiać może wątpliwości, które się rodzą, gdy ktoś wpadnie na pomysł, by Ajdukiewicza sprawdzić. Już słyszę te pytania dziwaczne - w czym Ajdukiewicz jest taki wolnościowy, dlaczego wpisuję go w poczet anarchistów (podobnie jak Bergsona chociażby, który też przecież specjalnie anarchistą nie był).
I co, do licha, ma wspólnego Ajdukiewicz i Stirner? Analityk i berserk?

O Ajdukiewiczu mówi się zwykle, że jego teoria radykalnego konwencjonalizmu odnosi się tylko do języków sformalizowanych i jest przez to (choć nie tylko) bezużyteczna. Zwraca się też uwagę na traktowanie przez Ajdukiewicza języka jako systemu w odróżnieniu od przełomowych Dociekań... Wittgensteina, które nazbyt często traktowane są jako ostateczne objawienie w tej kwestii. Takie stawianie sprawy wydaje mi się nie tylko błędne, ale również obarczone pewnym dziwacznym ograniczeniem, żeby nie powiedzieć - niemal świadomym zawężeniem interpretacji. To, co się tyczy Ajdukiewicza to przecież nie kwestie formalne w zasadzie, nie opis języka jako takiego, języka nauki, lecz opis rozumu. Nie indywidualnego - bo w tym temacie Ajdukiewicz wspomina jedynie nieartykułowane procesy sądzenia (wyodrębnienie tej kategorii jest, jak sądzę, ważnym krokiem do budowania pewnego zaplecza ideologicznego), lecz rozumu uspołecznionego. Sam Ajdukiewicz zaznacza oczywiście w ostatnim akapicie Obrazu świata..., że przedstawiona przez niego teoria jest jedynie typem idealnym, raczej czymś na kształt wzoru fizycznego, sytuacją w próżni, dlatego nie rości sobie prawa do oddania Prawdy, czyli - jak się rzeczy mają. Zwłaszcza, że w tej sprawie Kaziu wykazuje daleki sceptycyzm i wyprzedza o te parędziesiąt lat zdanie Rorty'ego o tym, że prawda leży tylko w języku, że szukać jej poza nim to niepotrzebny trud.
Teoria Ajdukiewicza jest przydatna do analizy ideologii (bo i w gruncie rzeczy, czym jest rozum uspołeczniony, jak nie globalnym sprzężeniem ideologii?). Przydatna, gdy idzie o zbadanie społecznego procesu dialektycznego i jego najmniejszej formy - dyskusji. To, że dyskusja, a i sam rozum uspołeczniony są chaotycznym zlepkiem, często różnych dyrektyw znaczeniowych (w wielu przypadkach, nawet dyrektywy aksjomatyczne bywają ze sobą sprzeczne) nie jest jeszcze dowodem, że nie można badać dialektyki w ajdukiewiczowskiej perspektywie. Jest bowiem ona (dialektyka) zawsze oparta o coś w rodzaju Najwyższego Trybunału. Takim Trybunałem w dyskursie racjonalistyczno-idealistycznym, czy też w przypadku ścierania się dwóch realizmów teorio-poznawczych będą tak naprawdę tylko i wyłącznie wyróżnione w Języku i znaczeniu dyrektywy dedukcyjne, walka zaś będzie przebiegać na polach aksjomatów i dyrektyw empirycznych, przy czym, w przypadku skrajnego realizmu będzie to dosłownie walka na pięści - w takiej perspektywie proces dialektyczny nie wyjdzie poza własne ramy, znajdzie się w trwałym zamknięciu, otoczony dwoma (trzema, czterema...) dyktaturami znaczeń.
Konwencjonalizm ten impas przełamuje, nie jest więc tylko sposobem opisu (prawdziwym, gdy przyjmiemy jamesowską wykładnię prawdy), ale też sam w sobie prowadzi, o ile przyjmie go jakiś podmiot dialektyki (a nie zapominajmy, że bez podmiotu dialektyka jest niemożliwa; tekstu nie ma, lecz się go używa) do gwałtownego wypłynięcia na powierzchnię użyteczności. Pojęcia już nie walczą ze sobą, dialektyka nie spełnia się przez śmierć jednego z podmiotów (czy zaginięcie tekstu, czy niemożliwość jego odczytania), lecz przez negocjację.
Negocjacja to element anarchiczny filozofii Ajdukiewicza. Sam nie używa tego słowa, nie mówi nawet o dialektyce, lecz widać wyraźnie, że w starciu dyskursów, negocjacja jest jedynym wyjściem, gdy się o konwencjonalizm oprzeć. Taka negocjacja może przebiegać w oparciu o etykę, o poprzednie znaczenia, o poprzednią arbitralność (jeżeli oczywiście owa arbitralność zdoła umknąć sytuacji, w której się znalazła, co wcale nie jest takie rzadkie), o wrażliwość wreszcie i intuicję, o nieartykułowany dyskurs. Pojęcie to nie tylko sugeruje nam anarchiczność rozwiązania Ajdukiewicza (chociaż być może nie niezależność - wciąż trzeba pamiętać o tym, że czyste poznanie nie jest wcale czyste, że rządzi nim coś, co Quine opisywał jako epistemologię znaturalizowaną, choć czy wówczas moglibyśmy w ogóle wyobrazić sobie intuicję, czy też wyobrazić sobie, że świat można poukładać inaczej?) , ale też jego demokratyczność. Oto sami, bez udziału władzy (języka, rozumu uspołecznionego, kultury najogólniej) tworzymy znaczenia, dyrektywy, aksjomaty; możemy twardo i konsekwentnie głosić ich relatywizm; możemy też oszukiwać i, przeciwnie, postulować ich esencjalność i konieczność. Nie będzie to nigdy demokracja całkowita, bo dla potrzeb komunikacji będziemy obarczali swoje zdania teorią, ale w jakimś zakresie, w niszach nieuwagi możemy zawrzeć kosmetyczne zmiany, forsować je, tworzyć zmiany jeszcze większe, aż wreszcie utworzyć i rzucić Rozumowi język, w którym po znaczeniach można się ślizgać, po sensach skakać, a konsekwencje dają się odroczyć i zatrzymać. A to tylko jedna z możliwych wersji pozytywnych tej filozoficznej demokracji, anarchizmu.
Stirner może nie do końca to zrozumiał, może nawet za bardzo był oszołomiony własnym odkryciem, zerwaniem wszelkich iluzji, by dostrzec jego możliwości. Kto czytał Jedynego... ten łatwo zauważy ów wybieg, o ile skojarzy go z Ajdukiewiczem. Stirner masakruje dyskurs, masakruje rozum, ale ostatecznie sam buduje nim własną wersję poztywną. Rzeźbi popiołem.
I być może właśnie dlatego, trzeba było czekać aż na scenę wkroczy Nietzsche*, by dialektyka mogła ruszyć z miejsca, co nie zmienia faktu, że Stirner się do owego pędu ku wolności przyczynił.
I tyle przemyśleń.


*Wbrew pozorom Nietzsche nie popełnił tego samego błędu, co Stirner. Wydaje się, że w twórczości Fryderyka, postulat nowej moralności wynika z jakiegoś pozaracjonalnego kompleksu, zupełnie jakby Nietzsche karał się za własną wrażliwość.

piątek, 10 lipca 2009

[Short wpis]

Dawno u Bendyka nie byłem, a tu proszę - bardzo ciekawy tekst o patentach:

http://bendyk.blog.polityka.pl/?p=656

No i w Krytyce Politycznej - prawie kontrekonomia (dużo i jednocześnie nic wspólnego). Dr hab. Ewa Graczyk pisze tak:

http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Graczyk-Odmiency-calej-Polski-laczcie-sie/menu-id-34.html

A i też u Jasia Skoczkowskiego fajny tekst, świeży taki:

http://mrotchnypontchushzagwady.wordpress.com/2009/06/28/no-nie-zgadniecie-co-anarchizm/

I tyle chyba.

Sweter i garnitur.

"Nie mogą się sami reprezentować; muszą być reprezentowani"
Karol Marks, 18 brumaire'a Ludwika Bonaparte



Siadam przy kawie i drożdżówce, Głos Wielkopolski tuż obok, a tam na pierwszej stronie informacja, że plany są takie, by z Cegielskiego zwolnić pięćset osób. Gdyby ktoś nie wiedział, to Cegielski jest jednym z najważniejszych bastionów roszczeniowego związku Inicjatywa Pracownicza (czyt. awanturników, anarchistów, zadymiarzy, terrorystów) i, oczywiście, a jakby inaczej - upada właśnie przez ów związek. A raczej przez lidera - Marcela Szarego.
Marcel Szary jest niemedialny, więc można go okładać. Niemedialny jest właściwie każdy lider związkowy, ale ci z Solidarności przynajmniej czasem ubiorą garnitur. Nawet Ziętek z PPP chodzi w garniturze, bo zorientował się, że za swoją "robotniczą" pensję może sobie na to pozwolić. Pisałem już kiedyś o naszym cudownym pędzie na zachód, o prof. Staniszkis, o tym, że zbudowaliśmy sobie horyzontalną tożsamość człowieka zachodu, który nie tylko już chce, by rządzący byli ładni i ładnie się uśmiechali, ale by też reprezentanci czegokolwiek byli ładni i ładnie się uśmiechali. A przede wszystkim, by się kierowali zasadą - "jeśli wlecisz między wrony, musisz krakać jak i one". Czyli po prostu - chcesz stanąć w obronie bezdomnych, kup sobie garnitur z Hugo Bossa.
Rządzący nie słuchają ludzi w sweterkach, o czym swego czasu przekonał się Andrzej Lepper. Dlatego zmienił sweterek na garnitur, zatrudnił pana od piaru i zaczął mówić językiem władzy. Oczywiście od początku było wiadomo, że to karierowicz i polityczny degenerat, ale o tym już nikt nie mówi - w dyskurs publiczny poszedł schemat: "jak zmienisz sweter na garnitur, to będzie jasne, żeś farbowany lis i populista". No więc, Szary, zakładaj garnitur - krzyczą dziennikarze.
A już zwłaszcza Paweł Mikos.
Pan Paweł wyskrobał ciekawy artykuł, w którym dwukrotnie przytacza wypowiedź Jarka Lazurko (prezes Cegielskiego), że to Szary jest za wszystko odpowiedzialny. No i żeby każdy czytelnik zrozumiał - "informacja" ta pojawia się na początku i na samym końcu.
Poza tym, że spojrzenie pana Pawła wygląda na zmanipulowane, jest ono w typowy sposób pozbawione szerszego zaplecza teoretycznego, dzięki któremu już na wstępie możnaby było wykreślić wypowiedź pana Lazurko jako niereprezentatywną i skrajnie nieobiektywną.
Zresztą po co ja to piszę? W końcu to banał swierdzić, że doczekaliśmy czasów, w których każdy idiota może zostać opiniotwórcą.
Banał to też stwierdzić, że dziewięćdziesiąt procent dziennikarzy w tym kraju uważa środowiska robotnicze za masę debilów, która bezwolnie idzie za marchewką (artykuł pana Mikosa skutecznie pomija fakt, że IP jest większością zakładową). I znów - ciekawe co na to Krytyka Polityczna i Sławek Sierakowski, który woli zajmować się tak niemainstreamowymi tematami jak wręczenie Hiacynta przez środowiska LGBT Palikotowi.
Palikotowi zdarzył się, co prawda, jeden wyskok nieświadomie antygejowski, ale to nie znaczy, że LGBT nie ma prawa czuć, że to właśnie on broni ich praw. Zwłaszcza w sytuacji, gdy pan Sławek się obraził, tupnął nóżką i na Marsz nie poszedł. Sytuacje są zbieżne, bo w obu występuje to samo zjawisko, które zresztą Sierakowski jasno i dobitnie skomentował - uciśnieni to motłoch, który potrzebuje przewodnika. Cudownie.

niedziela, 5 lipca 2009

Roszczeniowi lokatorzy i zasady.

Nie od dziś wiadomo (z Gazety Wyborczej), że lokatorzy są roszczeniowi z natury. Cały czas czegoś chcą, jakichś mieszkań komunalnych, jakichś obniżek czynszów, opóźniają jakieś ważne dla miasta decyzje i generalnie jakoś tak pasożytują na zdrowej liberalnej Polsce, udręczonej matce nas wszystkich - Polaków.
A Kraków traci (wszystko tutaj).
Oczywiście sam artykuł to jeszcze nic, nie powinniśmy się specjalnie burzyć. Perspektywa poznawcza pani Magdaleny to typowa licealna porażka, wypowiedź jak z lekcji WOSu. Czyli? Opóźnienie czasowe. Kompleks istnienia w średniowieczu, gdy cała reszta świata łazi po Księżycu. Na zachodzie odnawiają kamienice w centrum - u nas też odnawiajmy. A jak ktoś blokuje takie decyzje? Wsteczniak, wsteczniak, wsteczniak, który za swoją wsteczność powinien spać w poczekalni Dworca Głównego.
Tacy jesteśmy wrażliwi.
A komentarze pod artykułem? Takie, że się za bardzo nie chce ich komentować. Najlepsza tradycja neoliberalizmu - moja kamienica, moje królestwo. Jak się nie wyniesiesz, zastrzelę. Bogaci i dobrzy mieszkają w centrum, biedni i źli na peryferiach - naturalne prawo społeczne.
Zostawmy jednak zdrową tkankę naszego społeczeństwa (wyborcy PO z dostępem do internetu) i pomyślmy o zasadach. W końcu radny PiS, Wojciech Kozdronkiewicz o zasadach mówi, a i pewnie postępuje według nich zawsze i wszędzie.
Zdaniem Wojciecha Kozdronkiewicza wiele z organizacji lokatorskich budzi wątpliwości. Oczywiście z powodu sojuszu z nieprawomyślnymi anarchistami - w końcu wiadomo nie od dziś (też z GW), że anarchiści to zadymiarze i terroryści.
Niech lokatorzy walczą o swoje zgodnie z prawem (ciekawe co na to Krytyka Polityczna?).
Zgodnie z zasadami.
I teraz zostawmy na moment artykuł pani Magdy i przeskoczmy szybko na stanowisko nieco dwuznacznych libertarian.
Na liberalis trwała ostatnio długa dyskusja pod tekstem Filipa Paszko (tu). Nie jest specjalnie warta uwagi, bo to jakby czytać jedno zdanie tysiąc razy, ale parę ciekawostek można wyłuskać. Otóż, libertarianie są po stronie lokatorów i po stronie właścicieli. Owszem, zauważają, że dzisiejsze stosunki własnościowe powstały na drodze niezbyt wolnościowej, ale jednak... prawo własności to prawo własności. Mało. Dowiedziałem się również, że w tym systemie winniśmy się zachowywać według pewnych zasad, które obowiązywałyby w systemie wyśnionym - libertariańskim. Piękna taktyka, czyż nie? Konstruuję arkadię bez monopoli, zła i z pełnym zatrudnieniem, domniemuję, jakie zasady taki stan rzeczy zakonserwują i polecam kierować się tymi zasadami w świecie, w którym są monopole, zło i bezrobocie. Czyli już zupełnie prosto - lokator stojący przed perspektywą eksmisji powinien pomyśleć, "wszystko w porządku; jak nastanie anarchokapitalizm - wszystko będzie w porządku".
Sołżenicyn też mógł odbębnić swoje w obozie, ale nie. Musiał napisać ten swój Archipelag... chociaż Stalin mówił, że w przyszłości to będzie raj, proszę państwa, raj.
Niestety kolejny raz okazuje się, że pęd do zasad tylko potwierdza giddensowską teorię o bezpieczeństwie ontologicznym, unaocznia nam fakt, że wszelkie zasady się wytarły, że zawsze są one powołane do określonego celu, obrony określonych interesów. Koniec końców musi nastąpić taka sytuacja, w której rozpacz wygra z zasadami, a lokator, zwolniony pracownik, czy żebrak aresztowany w imię akcji Miasto Know How, będzie musiał je rozbić, utrzeć w pył. Zasady to opresja, którą przekazujemy z najlepszymi intencjami.
Nie trzeba czytać Bakunia, by to stwierdzić, nie trzeba siedzieć w Stirnerze. Wystarczy konkretna, wolna od władzy języka wrażliwość. Na koniec przytoczę fragment z opowiadania mojego dobrego przyjaciela:

– Wszystko w końcu i tak sprowadza się do jednego. System jest wydajny, albo niewydajny. Na świecie jest chujowo, ale to nie nasza wina, my ten świat tylko zastaliśmy. No, więc, przyjmijcie to, panie i panowie do wiadomości, każde wasze jebane zdanie, odkąd tylko się urodziliście, to była przekazywana z pokolenia na pokolenie cegła nieszczęścia.

Gdy wyrzucą cię na bruk, żeby zbudować lunapark, porozmawiamy o zasadach.

PS. Więcej o zasadach jeszcze będzie, bo zdaję sobie sprawę, że to tylko taki wstępik :)