niedziela, 27 grudnia 2009

...

Zauważyłem, że wiele mnie ominęło. Na przykład ominęła mnie wieść o tym, że Laureat Nagrody Nobla, Prezydent Najlepszego Państwa w Świecie, Zbawiciel and New Jezus, wysyła kolejne oddziały do pustoszenia i tak spustoszonego Afganistanu. Ominęła mnie też wieść, że pewnemu bułgarskiemu antyfaszyście sprezentowano na święta 20 lat więzienia i zajebistą grzywnę, za obronę Romów. Papież został napadnięty. Berlusconi niestety nie zginął (a przecież mógł), chociaż uraz głowy daje o sobie znać w jego kolejnych pomysłach (np. uroczystej przysiędze zwalczenia włoskiej mafii). W Grecji trwa walka anarchistów, a rzekomo socjalistyczny rząd obiecuje pomagać biznesowi (bo czemu ludziom niby?). W Szwajcarii - która, jak donoszą media (czyli, że prawda) - jest najbardziej demokratyczną demokracją, zabroniono muzułmanom budowy minaretów. Rzecz jasna, zgodnie z zasadami demokracji, prawo będzie obowiązywać również w tych kantonach, które się na budowę "symbolów islamskiego imperializmu" zgodziły. Gdzieś na świecie powstał ruch społeczny domagający się przywrócenia dawnego wizerunku św. Mikołaja, bo ten, co mamy teraz wymyśliła coca-cola, a wiadomo, że jak coca-cola coś wymyśli to jest zło. Marnowanie energii stało się światowym hobby.
Kapitalizm rodzi opór, który nie jest oporem. Bojkot coca-coli jest w rzeczywistości bardziej komercyjny niż coca-cola. Mało tego, każdy bojkot to reklama kapitalizmu. To, że możemy się sprzeciwić św. Mikołajowi z reklam coca-coli jest reklamą demokracji liberalnej, czyli kapitalizmu też (bo tych dwóch pojęć rozłącznie traktować nie sposób). No bo przecież możemy. A jeśli możemy coś, to możemy wszystko. Prawda?
A wiecie, które społeczeństwo jest najbardziej podatne na reklamy? W którym państwie kapitalizm przejął pozycję religii narodowej? W którym państwie demoliberalna utopia istotnie uchodzi za utopię spełnioną?
W takim, w którym ludzi przed telewizorami interesuje, jak się politycy dzielili opłatkiem, jak się kłóci prezydent z premierem, jak się Chlebowski pocił (bo przecież treść ustawy hazardowej nas nie obchodzi, prawda? Hazard nas nie dotyczy). W którym konflikt interesów, podziały klasowe maskuje się dyskursem narodowo-religijnym. W którym ludzie mają mózgi tak zlasowane, że oddawanie czynszownikom całej wypłaty uchodzi za coś pożytecznego. W którym zdanie "wyzysk jest podstawą kapitalizmu" nie ma wydźwięku pejoratywnego.
Gdyby choć jedna trzecia wyborców tego kraju czytała programy partyjne przed podjęciem wyboru (hurra, znów mamy wybór), jaka banda idiotów będzie im dyktować, co mają robić w czasie wolnym od pracy, to daję sobie głowę uciąć, że wygrałby UPR.
Aż tu nagle słyszę, że UPR się rozpadł i czołowy debil Trzeciej RP pobił rekord w ilości politycznych samobójstw.
Polska jest cudowna.

sobota, 19 grudnia 2009

Powrót do walki klas, odwrót od wojny kultur. Uwagi do Hannerza.

Jak przystało na rasowego anarchopostmodernistę, fana niezrozumiałych szaleńców (Derridy na przykład) i generalnie autora dość pretensjonalnego w stylu, postaram się w wprowadzić kolejny nośny termin.
Nie tylko Frazer, beznadziejny antropolog-ewolucjonista (uwierzycie, że Złotą Gałąź wciąż czyta się na co niektórych kierunkach nie jako ciekawostkę?), ale również Kmita (również nie darzę jego teorii sympatią) zauważali, że człowiek przechodził przez kilka etapów myślenia. Weźmy tego nieszczęsnego Frazera*. Kolejne trzy etapy to myślenie magiczne, religijne i na końcu racjonalne. W podobnym tonie zżynał będzie z Webera Habermas, wymieniając wszystkie swoje działania (jakieś) ze względu (na coś).
Jak jednak przystało na postmodernistę - powtarzam się - traktuję podobne konstrukcje teoretyczne z pewną podejrzliwością. Zwłaszcza w kontekście pewnej kategorii, wydają się nie tylko niepraktyczne, ale również nacechowane ideologicznie. Innymi słowy - uczestniczą w polityce reprezentacji.
Zaś jednym z głównych celów tej polityki (całkiem świadomie nadaje jej cechy ludzkie, choć nie uważam, iż takie posiada; wydaje mi się to jednak niezbędnym skrótem) jest udowodnienie, że racjonalizm jest czymś bardziej wartościowym od magii, czy religii. Podczas gdy kieruje się on w istocie tymi samymi strukturami, choć zawsze w nieco innej formie. Dlaczego? Otóż odpowiedź jest banalna. Religia, magia i racjonalizm to zawsze język. A język jest strukturą, kłączem, siecią łączoną węzłami.
Religia ma dogmaty. Racjonalizm - paradygmat. To, co postuluje postmodernizm już od czasów Lyotarda, to oparcie myślenia no nowym rodzaju węzłów języka - na czymś, co nazwać można literacko paradogmatami. Paradogmat ma w sobie coś z dogmatu i paradygmatu. Jest odczarowanym dogmatem i zrelatywizowanym paradygmatem. Węzłem, który dlatego łączy sieć znaczących, że jest przygodny, że się przemieszcza, wreszcie, że służy z całą swoją świadomością, egoistycznym celom, nie zaś poznaniu ani zbawieniu.
A teraz, skoro krótko nakreśliłem, co właściwie oznacza ten termin (nie łudzę się, że każdy zrozumiał), kilka paradogmatów na weekend.
Hannerz, bo o nim od początku tu chciałem pisać, czyni kilka istotnych obserwacji, które można uznać za coś w tym rodzaju.
Po pierwsze, zwraca uwagę na procesualność kultury (jakby logiczną konsekwencją tej procesualności jest kryzys pojęcia kultury - niby nic nowego, bo i też tekstualiści o tym pisali, ale widocznie niedostatecznie dużo). W rozumieniu Hannerza, człowiek nigdy nie jest zawieszony w tym samym systemie znaków, jego kompetencje semiologiczne stale się zmieniają, co więcej dwie osoby należące do tej samej "kultury" w ujęciu tradycyjnym, nie należą do tej samej kultury u Hannerza. Wspólnych płaszczyzn są tysiące, ale też inne może być ich (płaszczyzn) znaczenie, przez co w rzeczywistości nie rozumiemy się w ogóle (oczywiście przyjmując tę niepraktyczną absolutystyczną definicją rozumienia). Hannerzowski człowiek jest strasznie samotny, świat skreolizowany wydaje się nieogarnionym chaosem, a jednak jest to jedyna broń przeciwko groźnym praktykom dyskursywnym - ksenofobicznemu idiolektowi, orientalizmowi itd.
Po drugie, przewraca do góry nogami teorię systemów-światów Wallersteina. Rzecz może warta rozwagi, choć nie wiem, czy rzeczywiście w pełni uzasadniona. Hannerz zwraca uwagę, że określenie granicy między centrum i peryferiami staje się wyjątkowo trudne, gdy spojrzymy na europejskie metropolie. Posiłkuje się przykładem Londynu, w którym centrum i peryferie wręcz się przenikają. I trudno się chyba nie zgodzić, że Londyn może uchodzić, przynajmniej w jakimś sensie (ach, słowo-wytrych), za miasto Trzeciego Świata. Zastanawiam się tylko, czy można traktować system-świat jedynie przez pryzmat terytorium? Czy z pomocą znów nie przychodzi nam Marks z relacjami klasowymi, konfliktem interesów i podobnymi pomysłami? Tak czy inaczej, podobny paradogmat zdaje się mieć w sobie pewien potencjał wolnościowy, choćby właśnie dlatego, że w konsekwencji wymaga powrotu do starej, dobrej walki klas.


*Inteligentny czytelnik (czyli każdy, bo skoro jest ich mało, to muszą być inteligentni) zapewne zauważył, że darzę Frazera specyficzną niechęcią. Wyjaśniam. Choć uznaję teorię Frazera za niezbyt przydatne banialuki, to oczywiście nie przeczę, że jest klasykiem antropologii, że jego wkład do nauki jest niebagatelny (choćby dzięki temu, że badania Malinowskiego musiały mieć co bombardować - teoria Frazera, faceta, który całe życie spędził na uniwersytecie, aż nazbyt się do tego nadawała). Irytuje mnie jednak z jakim namaszczeniem traktowany jest przez co niektórych antropologów tradycyjnie nastawionych przeciw Geertzowi, Cliffordowi i "podobnym bzdurom". A ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak można poważnie traktować teorię opartą na kilku relacjach podróżników, w dodatku metodologicznie niepoprawną i skrajnie wartościującą (czyt. "jesteśmy lepsi i ch...").

sobota, 12 grudnia 2009

Usztywnienie i przeniesienie. Krótkie wprowadzenie do polityki intuicji.

Ten tekst nie będzie szczególnie odkrywczy, za to niezbędny dla zrozumienia nie tylko kolejnych uwag, ale właściwie całej idei bloga.
Zaczynamy od modnego słowa - polityka reprezentacji.
Polityka reprezentacji w moim rozumieniu kieruje się dwoma podstawowymi mechanizmami. Przyjmijmy dla przejrzystości, że podmiotami owej polityki będą ideologie (jakkolwiek za chwilę tej tezie zaprzeczę), jej przedmiotem zaś język. Nie trudno zauważyć, że człowiek będzie zajmował w tej relacji (?) pozycję jedynie medium, nośnika, zabawki w rękach języka. Foucault powiedziałby pewnie, że człowiek jest kukiełką na nitkach anonimowej władzy.
Właściwie nie mamy innego wyjścia - po pierwsze, język jest zawsze zastany, po drugie ideologie również są zawsze zastane. Czegokolwiek byśmy nie robili, jakkolwiek byśmy racjonalizowali nasze intuicje czy uczucia, jesteśmy skazani na spływ rzeką dyskursu, ponieważ inna możliwość nie tyle została nam zabrana, co nigdy jej nie było.
Ale do rzeczy, bo zaczyna być patetycznie i smutno.
Dwa mechanizmy, o których wspomniałem na początku, to usztywnienie i przeniesienie. Oba dotyczą operacji dokonywanych na sensie (fregowskie Sinn, żeby była jasność).
Usztywnienie polega na ustanowieniu takiej relacji między znaczonym a znaczącym, że obie strony znaku stają się nierozłączne - w skrajnych przypadkach akcentuje się wręcz ich wieczną nierozerwalność. I tak słowo "drzewo" będzie wiecznie przypisane określonemu obiektowi, na którego części składają się kora, liście, pień, gałęzie; każda próba naruszenia relacji będzie zaś uznawana za przejaw oderwania od rzeczywistości. Osoby wykorzystujące usztywnienie będą odwoływać się do zdrowego rozsądku (common sense) oraz do klasycznej koncepcji prawdy w jej jednopoziomowej formie*.
Drugi mechanizm, przeniesienie, będzie w ścisłej symbiozie z usztywnieniem. I tu wprowadzę kolejne robocze pojęcie, mianowicie język realnego. Kontekst lacanowski oczywisty.
Język realnego będzie tym językiem, przy którym relacje między znaczonym a znaczącym są "oczywiste" i mają charakter empiryczny, a zatem nawet przy założeniu o nieprzystawalności języka do świata, jesteśmy w stanie uznać, że słowo "drzewo" będzie przynajmniej metafizycznym uproszczeniem. Innymi słowy, będziemy mieli do czynienia z językiem realnego, gdy po usłyszeniu znaczącego (słowa "drzewo") będziemy w stanie wskazać rzeczywisty obiekt, dotknąć go, "wyciąć" z otoczenia.
Przeciwstawieniem języka realnego jest język ideologii. Ni mniej ni więcej chodzi w nim o to, że po usłyszeniu znaczącego nie mamy możliwości wskazania niczego materialnego, a jedyne odkrycie relacji między znaczonym a znaczącym jest możliwe poprzez odwołanie się do innych pojęć (które z kolei również odwołują się do innych podobnie niematerialnych) i zdefiniowanie.
Przeniesienie jest więc taką praktyką dyskursywną, która stwarza iluzję materialności idei. Jest przeniesiem pojęcia ze sfery syntaktycznej w semantyczną. I choć mechanizm ten na pozór wydaje się prosty, to w rzeczywistości cechuje go niezwykłe skomplikowanie.
Przykładowo, pojęcie sprawiedliwości przenieść można w sferę semantyki poprzez wskazanie jaka sytuacja jest sprawiedliwa. Ktoś zabił, spotyka go kara - i to jest sprawiedliwość. Sprawiedliwości jednak dotknąć nie można, nie da się jej zmierzyć, w sensie fizycznym nie istnieje, a cała wiedza na jej temat zasadza się na interpretacji abstrakcyjnego systemu znaczących (rozumienie zbrodni, rozumienie kary itd.). I teraz zagadka, czy również w języku realnego nie będziemy mieli podobnej sytuacji? Dość zabawny jest przykład pewnego pospolitego stworzenia zwanego padalcem. Każdy, kto nie spotkał się wcześniej z przyjętym w nauce podziałem na gromady, uzna, że w najlepszym przypadku padalec jest po prostu wężem (gadem), podczas gdy jest beznogą jaszczurką (płazem). Orzeczenie będzie leżało w gestii przyjętej uprzednio klasyfikacji, co stawia pod znakiem zapytania moje wcześniejsze rozróżnienie na dwa rodzaje języków.
I tyle na razie.



*Błędem jest twierdzenie, że postmodernizm zerwał z klasyczną koncepcją prawdy. Należy raczej stwierdzić, że rozbudował ją do metapoziomów. Prawdę zdekonstruowano, ale jej nie zniszczono, co kolejne zarzuty o samozwrotność postmodernistycznych teorii zdają się świadomie pomijać.