sobota, 12 grudnia 2009

Usztywnienie i przeniesienie. Krótkie wprowadzenie do polityki intuicji.

Ten tekst nie będzie szczególnie odkrywczy, za to niezbędny dla zrozumienia nie tylko kolejnych uwag, ale właściwie całej idei bloga.
Zaczynamy od modnego słowa - polityka reprezentacji.
Polityka reprezentacji w moim rozumieniu kieruje się dwoma podstawowymi mechanizmami. Przyjmijmy dla przejrzystości, że podmiotami owej polityki będą ideologie (jakkolwiek za chwilę tej tezie zaprzeczę), jej przedmiotem zaś język. Nie trudno zauważyć, że człowiek będzie zajmował w tej relacji (?) pozycję jedynie medium, nośnika, zabawki w rękach języka. Foucault powiedziałby pewnie, że człowiek jest kukiełką na nitkach anonimowej władzy.
Właściwie nie mamy innego wyjścia - po pierwsze, język jest zawsze zastany, po drugie ideologie również są zawsze zastane. Czegokolwiek byśmy nie robili, jakkolwiek byśmy racjonalizowali nasze intuicje czy uczucia, jesteśmy skazani na spływ rzeką dyskursu, ponieważ inna możliwość nie tyle została nam zabrana, co nigdy jej nie było.
Ale do rzeczy, bo zaczyna być patetycznie i smutno.
Dwa mechanizmy, o których wspomniałem na początku, to usztywnienie i przeniesienie. Oba dotyczą operacji dokonywanych na sensie (fregowskie Sinn, żeby była jasność).
Usztywnienie polega na ustanowieniu takiej relacji między znaczonym a znaczącym, że obie strony znaku stają się nierozłączne - w skrajnych przypadkach akcentuje się wręcz ich wieczną nierozerwalność. I tak słowo "drzewo" będzie wiecznie przypisane określonemu obiektowi, na którego części składają się kora, liście, pień, gałęzie; każda próba naruszenia relacji będzie zaś uznawana za przejaw oderwania od rzeczywistości. Osoby wykorzystujące usztywnienie będą odwoływać się do zdrowego rozsądku (common sense) oraz do klasycznej koncepcji prawdy w jej jednopoziomowej formie*.
Drugi mechanizm, przeniesienie, będzie w ścisłej symbiozie z usztywnieniem. I tu wprowadzę kolejne robocze pojęcie, mianowicie język realnego. Kontekst lacanowski oczywisty.
Język realnego będzie tym językiem, przy którym relacje między znaczonym a znaczącym są "oczywiste" i mają charakter empiryczny, a zatem nawet przy założeniu o nieprzystawalności języka do świata, jesteśmy w stanie uznać, że słowo "drzewo" będzie przynajmniej metafizycznym uproszczeniem. Innymi słowy, będziemy mieli do czynienia z językiem realnego, gdy po usłyszeniu znaczącego (słowa "drzewo") będziemy w stanie wskazać rzeczywisty obiekt, dotknąć go, "wyciąć" z otoczenia.
Przeciwstawieniem języka realnego jest język ideologii. Ni mniej ni więcej chodzi w nim o to, że po usłyszeniu znaczącego nie mamy możliwości wskazania niczego materialnego, a jedyne odkrycie relacji między znaczonym a znaczącym jest możliwe poprzez odwołanie się do innych pojęć (które z kolei również odwołują się do innych podobnie niematerialnych) i zdefiniowanie.
Przeniesienie jest więc taką praktyką dyskursywną, która stwarza iluzję materialności idei. Jest przeniesiem pojęcia ze sfery syntaktycznej w semantyczną. I choć mechanizm ten na pozór wydaje się prosty, to w rzeczywistości cechuje go niezwykłe skomplikowanie.
Przykładowo, pojęcie sprawiedliwości przenieść można w sferę semantyki poprzez wskazanie jaka sytuacja jest sprawiedliwa. Ktoś zabił, spotyka go kara - i to jest sprawiedliwość. Sprawiedliwości jednak dotknąć nie można, nie da się jej zmierzyć, w sensie fizycznym nie istnieje, a cała wiedza na jej temat zasadza się na interpretacji abstrakcyjnego systemu znaczących (rozumienie zbrodni, rozumienie kary itd.). I teraz zagadka, czy również w języku realnego nie będziemy mieli podobnej sytuacji? Dość zabawny jest przykład pewnego pospolitego stworzenia zwanego padalcem. Każdy, kto nie spotkał się wcześniej z przyjętym w nauce podziałem na gromady, uzna, że w najlepszym przypadku padalec jest po prostu wężem (gadem), podczas gdy jest beznogą jaszczurką (płazem). Orzeczenie będzie leżało w gestii przyjętej uprzednio klasyfikacji, co stawia pod znakiem zapytania moje wcześniejsze rozróżnienie na dwa rodzaje języków.
I tyle na razie.



*Błędem jest twierdzenie, że postmodernizm zerwał z klasyczną koncepcją prawdy. Należy raczej stwierdzić, że rozbudował ją do metapoziomów. Prawdę zdekonstruowano, ale jej nie zniszczono, co kolejne zarzuty o samozwrotność postmodernistycznych teorii zdają się świadomie pomijać.

2 komentarze:

  1. Błędem jest twierdzenie, że postmodernizm zerwał z klasyczną koncepcją prawdy. Należy raczej stwierdzić, że rozbudował ją do metapoziomów. Prawdę zdekonstruowano, ale jej nie zniszczono, co kolejne zarzuty o samozwrotność postmodernistycznych teorii zdają się świadomie pomijać.

    Mógłbym prosić o rozwinięcie?

    OdpowiedzUsuń
  2. (zjadło mi połowę komentarza, ale najważniejsze chyba jest)

    Zapomina się o tym, że cała dekonstrukcja, semiologia Barthesa (Bartha? nie wiem, jak to się odmienia), czy wcześniej wymieniony Rorty nie mają ambicji burzenia prawdy, ale raczej przyjrzenia jej się z zewnątrz. Inaczej mówiąc, wciąż uznajemy klasyczną definicję prawdy za... prawdziwą. Jednocześnie jednak, badamy w jaki sposób prawdę się produkuje, kiedy jesteśmy w stanie uznać, że coś jest prawdziwe. I tak, na przykład powołując się na program semiologii Barthesa, uznajemy, że klasyczna definicja prawdy jest zmitologizowaną wersją definicji Ajdukiewicza (na przykład). Ale przy tym nie wartościujemy w żaden sposób, która z nich będzie prawdziwsza. Nie jestem pewien, czy dobrze myślę, ale zdaje się, że w całych badaniach nad prawdą, począwszy od Arystotelesa nigdy nie zastanawiano się nad materiałem empirycznym dotyczącym prawdy, definicja została opracowana na pewne potrzeby (już nie wnikam nawet, czy maczała w tym palce polityka reprezentacji) i przyjęta bez zająknięcia. I chodzi tu o jeden przymiot prawdy, który jest szczególny i, wydawałoby się, dość zbędny w całym procesie "odbioru prawdy". Mam na myśli "ostateczność". W ogóle sama kategoria ostateczności wymaga poważnej analizy (czy będzie na przykład tak jak w przypadku "granicy", której istotą jest właśnie możliwość przekroczenia, a nie, jak się przyjęło, nieprzekraczalność) i zdetronizowania (zastanawiam się, czy ostateczność jest w ogóle kategorią potrzebną komunikacji, pragmatyce poznania, czy nie jest tylko i wyłącznie ideologiczna). No bo przyjrzyjmy się prawdzie. Jeśli ktoś mi mówi, że z centrum Paryża wyrasta wieża Eiffela, to czy muszę jednocześnie twierdzić, że stwierdzenie to ma charakter ostateczny (że to zawsze będzie prawda - nawet dla grupy osób, która eufemistycznie nazywa wieżą Eiffela palec, zaś Paryż oznacza dla nich odbyt)? Nie muszę. Dlatego właśnie mówię o dekonstrukcji prawdy, a nie jej destrukcji.
    I tu jeszcze uwaga. Wielu ludzi sądzi, że Rorty podając kryterium pragmatyczności, jako to co jest dla zaistnienia prawdy niezbędne również popada w samozwrotność. I to też błąd. Co prawda nie jestem w stanie dociec intencji samego Rorty'ego, ale teoria się broni przez proste stwierdzenie. Pragmatyka prawdy nie jest jej immanentną cechą, ale czymś postulowanym. Tzn. dla interesu społecznego (powiedzmy, że coś takiego dla Rorty'ego istnieje) "dobrze by było" gdyby właśnie tak była prawda tworzona. Zresztą cała masa krytyki postmodernistycznej, od Foucaulta przez Derridę, do Saida, zwraca uwagę na zróżnicowanie zasad produkcji prawdy. Pragmatyka jest wręcz na szarym końcu listy.

    OdpowiedzUsuń