środa, 9 września 2009

Refleksja kota przechodzącego przez ulicę.

O tępocie kolejnych pokoleń świadczy niezbicie fakt, że raz na jakiś czas pewne powiedzenia stają się modne. Trzeba oczywiście pamiętać za Quine’m, że za pojedynczymi zdaniami zawsze stoi teoria, dlatego powiedzieć należałoby pewnie, że to właśnie teorie stają się modne, nie zaś pojedyncze zdania.
Byłoby to może prawdą, gdyby ludzi stworzono istotami refleksyjnymi. Ale nie stworzono. Do utraty tchu potrafią powtarzać wszystkie błędy pozytywizmu i scjentyzmu, nie za bardzo zdając sobie sprawę, że to błędy. Blog jest antykapitalistyczny i ogólnie lewacki, więc przykład będzie około-systemowy.
Zmuszono mnie ostatnio do uczestniczenia w dyskusji na temat imigracji. Oczywiście, jak zwykle spór rozleciał się na tysiąc mniejszych: o upadek imperium rzymskiego (stałem po stronie barbarzyńców), o anarchiczność systemu feudalnego (jakby cechą anarchii była niespotykana wcześniej i później w Europie tak sztywna hierarchia, że zdawała się nawet co niektórym dziełem bożym*) i o inne bzdury. Uwagi metodologiczne jak zwykle pomijano, stwierdzając z protekcjonalnością godną Pospieszalskiego, że życie to nie sama logika, albo, że psychologia, a logika to różnica (jakby ktoś temu przeczył). Nieważne. Ważne, że doszliśmy do standardowego problemu pojawiającego się w związku z kontrolą imigracji – czyli wzrostem bezrobocia, obniżką płac itd. Zaproponowałem trzy rozwiązania problemu. Jedno zresztą mówiło, że problem w ogóle nie zaistnieje, bo obniżka płac zaowocuje obniżką cen towarów (przy niedorzecznym założeniu, że uzyskana przez kapitalistów wartość dodatkowa rozłoży się po równo w społeczeństwie, ewentualnie zostanie przeznaczona na inwestycje – założenie to wydaje się sztandarowym cudem neoliberalizmu; napomknę, że rozmawiałem z ludźmi ciepło wypowiadającymi się o Wujku Pinokio i Generalissimusie). Drugie, że powinniśmy poczynić kroki utrudniające zatrudnienie imigrantów w inny sposób niż przez zamykanie granic, deportowania itd., czyli zaproponować podwyżkę płacy minimalnej oraz reformę prawa pracy, tak by zrezygnowano z umów nim de facto nie objętych. Inteligentny czytelnik już zapewne zrozumiał, że dwie powyższe propozycje działają jak papierek lakmusowy ujawniający faszystów.
Żeby już dalej nie przynudzać i dojść do sedna sprawy: ostatnia propozycja nie była wcale propozycją. Rozwiązywała zasadność konfliktu prostym pytaniem, dlaczego powinniśmy przemocą skazywać innych ludzi na brak dobrobytu? Banał? Owszem, a jednak nie raz widziałem rozdziawioną gębę i wielkie oczy na widok „kontroli imigracji” w praktyce.
Ale do rzeczy. Pierwszy punkt, z powodu bzdurnego założenia odłożyłem (nic mnie nie obchodzi, czy to prawda), ponieważ moi rozmówcy nagle zapomnieli, że czytali Smitha (notabene, czy któryś z dzisiejszych mainstreamowych apologetów wolnego rynku wie, co Smith pisał o kontroli imigracji?). Trzeci, wiadomo. W pewnych okolicznościach można za takie zdanie dostać w mordę, ja miałem szczęście i tylko nazwano mnie idealistą.
Jednak najważniejszy dla całej opowieści jest punkt drugi. Otóż, na punkt drugi odpowiedziano w dwójnasób (a jakby inaczej).
1. Jesteś komunista, janosik, Stalin
2. Ekonomia zawsze się myli.
Numerka 1 nie muszę objaśniać. Kto przeżył dyskusję ideową, ten wie, że jakakolwiek pochwała wydatków socjalnych naraża na kulkę w łeb.
Numerek 2 wylazł mniej więcej tak: ja proponuję, oni mówią, żem komuch, ja im wyjaśniam, że przedsiębiorcom nie opłacałoby się zatrudniać imigrantów, skoro musieliby im płacić tyle samo, co autochtonom, czyli problem z głowy, oni, żem komuch, ja im, że skoro są przeciw temu, to jednocześnie przyznają, że nie stać tego kraju na podobne grymasy i, a oni, żem komuch, no to ja, z lekka zirytowany, wołam, że może by trochę ekonomii łyknęli.
I bach.
Bam.
Baps.
„Nie ma żadnego bezbłędnego systemu ekonomicznego”.



PS. Sam się nie znam na ekonomii specjalnie (tzn. nie jestem ekonomistą i co najwyżej niektóre szkoły wsadzam do wielkiej szuflady „metodologicznie niepoprawnych”, mimo to potrafię jednak wysnuć na szybko zdroworozsądkowy wniosek)
PS.2. Pracowałem kiedyś z dwoma Tajlandczykami (12 miejsce w rankingu Doing Bussiness szacownego Banku Światowego). Pracowali codziennie z wyłączeniem poniedziałków od 10/11 do 24 (w praktyce do 24.30). Dostawali miesięcznie około 200 dolarów i spali nad restauracją w pokoiku socjalnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz