środa, 23 września 2009

Coś o śmierci Boga

Chciałem napisać wreszcie tekst, który wyjaśniłby nieporozumienie związane z postmodernistyczną wykładnią Kanta i nieidealistycznym idealizmem, ale nie czas na to i nie miejsce. Nowa książka Rorty'ego (w sumie nie tak nowa, bo facet zdążył już ułożyć sobie życie, gdzie indziej, o ile "gdzie indziej" jest) ukazała się nakładem W.A.B., więc kto wie, o kim mowa, temu wyjaśniać niczego nie trzeba. Bo i Rorty ma z Kantem wbrew pozorom wiele wspólnego (a może nie za bardzo nawet "wbrew pozorom"), a Kant ma z Ajdukiewiczem, znowuż ten z LeRoyem, a ten z Bergsonem, no i kółko się nie zamyka, a ja mogę pochwalić się znajomością autorów.
Zmarł niedawno Kołakowski i wszyscy rzucili się na jego prace. Niektórzy nawet z takim temperamentem, jakby dopiero co umarł Platon: "już Kołakowski mówił..." w przeszłości, kiedyś tam, nie wiadomo kiedy, w starożytności, gdy nie było jeszcze Marksa-szarlatana.
Teraz jak u Kołakowskiego można przeczytać, że Nietzsche w gruncie rzeczy nie sprzeciwiłby się nazistom, to wszyscy pewnie zaczną powtarzać, że by się nie sprzeciwił. A wydawało się, że już tak dużo o Nietzschem napisano, że jedna bzdura go nie zniszczy. Ale nic to zaskakującego w świecie, w którym za antysemitę uważa się krytyka kultury żydowskiej (którym rzeczony był). Podobny los spotyka dziś wszelkiej maści krytyków państwa Izrael; pewnie też Rotha, czy Woody Allena, pragnących, w myśl teorii, własnej śmierci z rąk nowego Hitlera.
Nieważne.
Ważne, że wciąż pragnę odczytywać Nietzschego po rortyańsku, a takie odczytanie pociąga za sobą jeden tylko wniosek. Nietzsche organizowałby zamach na Hitlera. I z pewnością nie tylko jemu odmówiłby statusu Ubermenscha.
W gruncie rzeczy, należałoby napisać o tym szerszą pracę. Otóż, totalitaryzmy nie wzięły się, jak usiłuje się nam wmówić, z dwudziestowiecznego nihilizmu, utraty wartości i kompletnej degrengolady albo nawet śmierci Boga (niech i to będzie Bóg Durkheima, czy Feuerbacha), ale właśnie z braku nihilizmu, z wartości i z reanimacji Boga - dodać można, gwałtownej reanimacji Boga, po której stał się on żywym trupem spragnionym ludzkiej krwi. Cofnął się do Starego Testamentu, choć w nieco zmienionej postaci. Sedno filozofii Nietzschego zasadza się właśnie w znanej co niektórym pędzącej armii metafor, koncepcji najbardziej chyba wolnościowej w historii filozofii i tylko tak można czytać przejawy Ubermenscha. Ubermensch jest człowiekiem wyzwolonym od wielkiego Innego, bezlitośnie miażdżącym przejawy Ideału, Boga, ABSTRAKTU. Nazizm nie miał z tym nic wspólnego. Komunizm również nie miał. Oba nie tylko zasadzały się na strachu przed wielkim Innym (Naród, konieczność dziejowa), ale i na silnych wartościach, które w praktyce dyskursywnej wtłoczono w ramki antywartości. Nazizm poparli niemieccy konserwatyści, mieszczanie słusznie wykpiwani przez ekspresjonizm i Nową Rzeczowość; bolszewizm zaś zachował koncepcję narodową w niespotykanej dotąd skali - żołnierze Armii Czerwonej byli wręcz klinicznymi przypadkami neurozy. Ciekawe, czy nawet wyleczony z niej Saszka wróciłby na front? Jedyną odtrutką byłoby oznajmienie, że interes narodowy nie istnieje, a więc możemy być pewni pytania Saszki: "Czy interes narodowy o tym wie?".
I tu, zdaje się, dochodzimy do sedna sprawy. Nie idzie o to, że w jakimś momencie odrzucono wartości, ale o to, że zrobiono to nieumiejętnie; ceną była globalna neuroza - straciliśmy wartości i Boga, ale zastanawiając się, czy Bóg o tym wie, czy wartości mają świadomość, zaczęliśmy zabijać, gwałcić, torturować. Jak gdybyśmy chcieli właśnie Bogu udowodnić, że go nie ma.

Z radością odsyłam do Żiżka.

środa, 9 września 2009

Refleksja kota przechodzącego przez ulicę.

O tępocie kolejnych pokoleń świadczy niezbicie fakt, że raz na jakiś czas pewne powiedzenia stają się modne. Trzeba oczywiście pamiętać za Quine’m, że za pojedynczymi zdaniami zawsze stoi teoria, dlatego powiedzieć należałoby pewnie, że to właśnie teorie stają się modne, nie zaś pojedyncze zdania.
Byłoby to może prawdą, gdyby ludzi stworzono istotami refleksyjnymi. Ale nie stworzono. Do utraty tchu potrafią powtarzać wszystkie błędy pozytywizmu i scjentyzmu, nie za bardzo zdając sobie sprawę, że to błędy. Blog jest antykapitalistyczny i ogólnie lewacki, więc przykład będzie około-systemowy.
Zmuszono mnie ostatnio do uczestniczenia w dyskusji na temat imigracji. Oczywiście, jak zwykle spór rozleciał się na tysiąc mniejszych: o upadek imperium rzymskiego (stałem po stronie barbarzyńców), o anarchiczność systemu feudalnego (jakby cechą anarchii była niespotykana wcześniej i później w Europie tak sztywna hierarchia, że zdawała się nawet co niektórym dziełem bożym*) i o inne bzdury. Uwagi metodologiczne jak zwykle pomijano, stwierdzając z protekcjonalnością godną Pospieszalskiego, że życie to nie sama logika, albo, że psychologia, a logika to różnica (jakby ktoś temu przeczył). Nieważne. Ważne, że doszliśmy do standardowego problemu pojawiającego się w związku z kontrolą imigracji – czyli wzrostem bezrobocia, obniżką płac itd. Zaproponowałem trzy rozwiązania problemu. Jedno zresztą mówiło, że problem w ogóle nie zaistnieje, bo obniżka płac zaowocuje obniżką cen towarów (przy niedorzecznym założeniu, że uzyskana przez kapitalistów wartość dodatkowa rozłoży się po równo w społeczeństwie, ewentualnie zostanie przeznaczona na inwestycje – założenie to wydaje się sztandarowym cudem neoliberalizmu; napomknę, że rozmawiałem z ludźmi ciepło wypowiadającymi się o Wujku Pinokio i Generalissimusie). Drugie, że powinniśmy poczynić kroki utrudniające zatrudnienie imigrantów w inny sposób niż przez zamykanie granic, deportowania itd., czyli zaproponować podwyżkę płacy minimalnej oraz reformę prawa pracy, tak by zrezygnowano z umów nim de facto nie objętych. Inteligentny czytelnik już zapewne zrozumiał, że dwie powyższe propozycje działają jak papierek lakmusowy ujawniający faszystów.
Żeby już dalej nie przynudzać i dojść do sedna sprawy: ostatnia propozycja nie była wcale propozycją. Rozwiązywała zasadność konfliktu prostym pytaniem, dlaczego powinniśmy przemocą skazywać innych ludzi na brak dobrobytu? Banał? Owszem, a jednak nie raz widziałem rozdziawioną gębę i wielkie oczy na widok „kontroli imigracji” w praktyce.
Ale do rzeczy. Pierwszy punkt, z powodu bzdurnego założenia odłożyłem (nic mnie nie obchodzi, czy to prawda), ponieważ moi rozmówcy nagle zapomnieli, że czytali Smitha (notabene, czy któryś z dzisiejszych mainstreamowych apologetów wolnego rynku wie, co Smith pisał o kontroli imigracji?). Trzeci, wiadomo. W pewnych okolicznościach można za takie zdanie dostać w mordę, ja miałem szczęście i tylko nazwano mnie idealistą.
Jednak najważniejszy dla całej opowieści jest punkt drugi. Otóż, na punkt drugi odpowiedziano w dwójnasób (a jakby inaczej).
1. Jesteś komunista, janosik, Stalin
2. Ekonomia zawsze się myli.
Numerka 1 nie muszę objaśniać. Kto przeżył dyskusję ideową, ten wie, że jakakolwiek pochwała wydatków socjalnych naraża na kulkę w łeb.
Numerek 2 wylazł mniej więcej tak: ja proponuję, oni mówią, żem komuch, ja im wyjaśniam, że przedsiębiorcom nie opłacałoby się zatrudniać imigrantów, skoro musieliby im płacić tyle samo, co autochtonom, czyli problem z głowy, oni, żem komuch, ja im, że skoro są przeciw temu, to jednocześnie przyznają, że nie stać tego kraju na podobne grymasy i, a oni, żem komuch, no to ja, z lekka zirytowany, wołam, że może by trochę ekonomii łyknęli.
I bach.
Bam.
Baps.
„Nie ma żadnego bezbłędnego systemu ekonomicznego”.



PS. Sam się nie znam na ekonomii specjalnie (tzn. nie jestem ekonomistą i co najwyżej niektóre szkoły wsadzam do wielkiej szuflady „metodologicznie niepoprawnych”, mimo to potrafię jednak wysnuć na szybko zdroworozsądkowy wniosek)
PS.2. Pracowałem kiedyś z dwoma Tajlandczykami (12 miejsce w rankingu Doing Bussiness szacownego Banku Światowego). Pracowali codziennie z wyłączeniem poniedziałków od 10/11 do 24 (w praktyce do 24.30). Dostawali miesięcznie około 200 dolarów i spali nad restauracją w pokoiku socjalnym.