wtorek, 16 marca 2010

Mitologia kradzieży

Tekst jest oczywiście całkowicie teoretyczny. Przy okazji nie jest przeznaczony do publikacji na blogu, więc wiecie. Tyle wstępu.




Zacząć należy pewnie od stwierdzenia, że złodziej to ten, który kradnie. Kradzież to przywłaszczenie. Wbrew woli pierwotnego posiadacza danej rzeczy. Sprawa logiczna, spójna i piękna. Bez wznoszenia się nad potoczność, a zatem przy całkowitym i niezakłóconym relatywistycznym niepokojem zatopieniu w języku, musimy to jasno przyznać – o kradzieży nie ma zbyt wiele do powiedzenia. O kradzieży nie powinno się mówić, bo przecież ona po prostu jest. Gdyby tekst ten był jawnie ideologiczny (powiedzmy – stworzono by go na potrzeby gazety libertariańskiej) mógłbym na tym skończyć.
Wprowadźmy na potrzeby tego tekstu uproszczony podział ideologii. Linią graniczną między dwoma przeciwstawnymi systemami myślowymi stanie się własność. Jest jasne, że bez analizy własności nie możemy analizować kradzieży. Przeciwstawnymi ideologiami będą więc libertarianizm z jednej strony – jako system, który wszelkie dyrektywy etyczne wywodzi mniej lub bardziej z pojęcia własności i w logicznej konsekwencji kategorii samoposiadania, oraz anarchizm z drugiej – istniejący bardziej jako taktyka poddawania dyrektyw w wątpliwość, właściwie z definicji podejrzliwy wobec ontycznego statusu własności. Podział ten warunkowany jest, co również ważne, przez pozycję jaką obie ideologie zajmują wobec dominującego dyskursu (oczywiście chodzi o dyskurs neoliberalny). Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że libertarianizm jest czymś w rodzaju awangardy neoliberalizmu (a nawet, co w pewien sposób ta praca wykaże – staje się jego podporą, lub nawet fundamentem), podczas gdy szeroko pojęta krytyka anarchistyczna, począwszy od Proudhona* nastawiona jest skrajnie antyneoliberalnie. Trzeba rozumieć, że nie mam w tej chwili na myśli ideologii w ich wymiarze praktycznym, nie przypisuję anarchizmowi i libertarianizmowi statusu ruchów politycznych. Można powiedzieć, że uznaję je za wygodne metafory, skrajne i przeciwstawne strategie konstruowania i dekonstruowania języka. Tym, co sprawia, że w kontekście kradzieży nie ma lepszego, ostrzejszego i bardziej „obrazowego” podziału, jest oczywiście ich deklarowany związek z wolnością. Nie można bowiem analizować czynu kradzieży bez odwołania się do porządku ideacyjnego, który bierze wolność za matrycę przekonań.

Dyskurs własności – „język jest faszystowski”?

Źródłem postawy libertariańskiej jest nieuświadomione przekonanie, że język posiada coś w rodzaju nadprzyrodzonej mocy sprawczej, oraz, że jest możliwe dotarcie do czystej definicji poszczególnych pojęć – tym samym jest libertarianizm po prostu sprecyzowanym esencjalizmem. W tym ujęciu, demaskowanie dyskursu przypomina sprzątanie, porządkowanie i segregowanie wszelkich sytuacji znaczących zgodnie z danym (niezależnie – przez rozum, czy przez Boga) schematem. Jak strategia ta wygląda w praktyce, możemy zaobserwować na dwóch przykładach. Oba, choć na pierwszy rzut oka nie jest to do końca jasne, z równą zaciekłością będą budować dyskurs kradzieży.

Jeśli zaczepiłby cię na ulicy bandyta, żądając twojego portfela albo portmonetki, nie wahałbyś się, jak to nazwać - kradzieżą!
Jeśli grupa bandytów żądałaby co miesiąc dwóch trzecich twojego dochodu, grożąc strasznymi konsekwencjami w przypadku niepodporządkowania się ich propozycji „ochrony”, nie wahałbyś się, jak to nazwać - kradzieżą!
Już jesteś codziennie obrabowywany.

Nie ma większego znaczenia, kim jest Chris Tame, autor przytoczonego tekstu. Nic nie wymaga śmierci autora bardziej niż tekst porządkujący dyskurs. Dla tych słów nie potrzeba indywidualnego wyrazu, ponieważ cała ich siła tkwi właśnie w anonimowości, w odwołaniu do potocznego, a więc powszechnego znaczenia. W tym ujęciu, roszczącym sobie niepostrzeżenie prawo do obiektywnego i chłodnego (mimo wykrzykników) opisu, sytuacja jawi się jasno. Jeśli kradzieżą nazwałbyś zabranie portfela przez bandytę, to po dokonaniu pewnego zabiegu, o którym napiszę za chwilę, jesteś zmuszony uznać, że codziennie obrabowuje cię państwo. Paradoksalnie siła tego twierdzenia leży w banale. Im tekst mniej odkrywczy, tym prawdopodobnie lepiej umacnia określony dyskurs.
Zabieg, którego dokonuje Tame wspiera się na pewnym fundamentalnym założeniu. Dla Tame’a kradzież jest. Ta banalna na pierwszy rzut oka obserwacja pociąga za sobą poważne konsekwencje. „Fakt”, że kradzież jest oznacza bowiem tyle, że nie jest ona czymś w rodzaju weberowskiego typu idealnego. Pojęcie kradzieży nie staje się użytecznym narzędziem do interpretacji świata, przeciwnie – to interpretacja podporządkowuje się kradzieży. W rzeczywistości, kiedy Tame pyta, czy nazwałbyś coś kradzieżą, nie pyta wcale o to, czy tak byś to zinterpretował, ponieważ w jego dyskursie nazwanie czegoś, nie oznacza interpretacji. Nazwanie to zdanie sobie sprawy z ukrytego porządku świata. Dzięki takiemu postawieniu sprawy na samym początku, Tame może dowodzić, że po ogołoceniu sytuacji z konkretu (bandyta zmienia się w rzecz działającą numer jeden, portfel zmienia się w dowolną rzecz należącą do człowieka itd.) otrzymamy czystą relację działania, którą w dalszej drodze możemy ubrać w inne konkrety, jak gdybyśmy wciąż ubierali manekina na wystawie. W wypadku libertarianizmu konkret jest zbędnym balastem, dyskurs buduje się na samej konwencji, na grze tautologii roszczących sobie prawo do mimetycznego opisu rzeczywistości. Owe ruchy zdań, ich wzajemne zazębianie się w logicznej pułapce musi zakładać regułę, zgodnie z którą pojęcia unoszą się nad nami jak ciała astralne.
Jak gra ta przebiega, ukazuje nam inny przykład libertariańskiej praktyki dyskursywnej. Tym samym przechodzimy do tej sfery libertarianizmu, która przestaje być tylko esencjalizmem, staje się zaś jego konkretną wersją. Całkiem trafnie możemy ją określić pozornie demaskatorską. Demaskatorską – ponieważ otwarcie atakuje język. Pozornie – bo w głębi wciąż odwołać się musi do własnego dyskursu kradzieży, a więc do czegoś, co samo nadaje sobie rangę common sense (a jak widać na przykładzie tekstu Tame’a common sense jest czymś więcej niż tylko społecznie uprawomocnionym sposobem konstruowania wniosków).
Tekst zaczyna się od wytłuszczonej notki prasowej:

“Policjanci CBŚ zatrzymali w podgorzowskim Deszcznie czterech Lubuszan, którzy szykowali transport aż 3 mln sztuk papierosów bez polskiej akcyzy za zachodnią granicę. Skarb państwa mógł stracić na tym blisko 2 mln zł.”

I od początku wydaje się, że mamy do czynienia z tekstem demitologizującym (w znaczeniu jakie dla mitu rezerwuje Barthes). W rzeczywistości jednak, taktyka libertariańska nigdy nie detronizuje mitu. Nie jest możliwe, by zdetronizować coś, czego się nie rozpoznaje. Podobnie jak Józefowi K. z Procesu libertarianinowi nigdy nie przychodzi na myśl, że reguły, w które został wplątany są zwykłą blagą. I tak oto, cała „dekonstrukcja” libertariańska będzie wyrażać się w prostym ciągu logicznym, w skład którego wejdzie kolejno – określenie definicji straty (autor będzie tu przywoływał dwie defnicje słownikowe, przy czym, jak zdołamy się przekonać, jedna z nich wyraźnie odwołuje się do common sense, druga zaś, jeżeli pierwszej nie przeczy, to przynajmniej ich znaczenia są na siebie nieprzekładalne), określenie, czym jest państwo oraz przesądzenie, czym jest własność i kradzież. Wniosek zaś z tekstu wypływa jeden:

„“Skarb państwa mógł nie ukraść* 2 milionów złotych”- tak powinien brzmieć nagłówek cytowanego przeze mnie artykułu (...)”

Nie trzeba specjalnej przenikliwości, by zauważyć, że ukrytym fundamentem tego wniosku jest wspomniane przesądzenie o kradzieży. Podobnie jak Tame, Krukowski uznaje, że kradzież jest. Mało tego, przyjmuje za pewne istnienie systemu kradzieży – kolejnych połączeń syntaktycznych, które umiejscawiają pojęcie w kontekstach (głównie będzie tu chodziło o kontekst własności i agresji). Podstawą dla tego systemu jest przekonanie, że prawo własności jest prawem naturalnym (a zatem niezbywalnym), że inicjowanie agresji jest naruszeniem innego prawa naturalnego – prawa do wolności, oraz że naruszenie własności jest inicjowaniem agresji. Nie muszę raczej dodawać, że strategia libertariańska poza te przesądzenia nie wykroczy. Ponieważ warunkiem koniecznym dla zaistnienia dyskursu libertariańskiego jest nadanie pojęciom silnych i niezmiennych znaczeń, libertarianin nigdy nie przyzna, że język jest faszystowski. Uznanie lub odrzucenie zdania wymaga bowiem refleksji, zaś ta przy okazji stałego poruszania się po powierzchni języka, jakby z góry zostaje przekreślona.
Trzeba jednak przyznać, że libertarianizm konstruuje dyskurs kradzieży w sposób przebiegły i, jeśli tylko patrzymy na prawdę w kategoriach absolutystycznych (a w gruncie rzeczy wymaga tego użycie języka), trafny. Jedną z ciekawych rozgrywek tautologicznych jest umiejscowienie kradzieży w kontekście przemocy.
Jednym z zarzutów wobec prawa własności, już właściwie od czasów Rousseou (a pewnie tradycja ta sięga dalej) jest to, że prawo własności nie może istnieć bez przemocy, że wręcz na tym się funduje własność, że jest egzekwowana przemocą. Libertarianin nigdy się z tym nie zgodzi. Przywołajmy jeszcze jeden tekst, tym razem już zupełnie potoczny, choć w jakiś sposób rzucający światło na ogólną tendencję taktyki libertariańskiej. Chodzi w istocie o jedno zdanie:

Przemoc jest związana z prawem własności jedynie w sensie defensywnym – każdy ma prawo użyc siły proporcjonalnej do agresji wobec jego własności.

W tej perspektywie kradzież jest oczywiście jasno określona. Jest agresją na własność. W zdaniu tym tylko jeden wyraz jest niedookreślony i zbędny jeśli chodzi o konstrukcję dyskursu – to proporcjonalność. Cała reszta opiera się na grze tautologii – takim przedefiniowaniu pojęć, iż w warstwie tekstowej stwarzają one iluzję oparcia w doświadczeniu. Przemoc w sensie defensywnym to przemoc w odpowiedzi na agresję wobec własności. Agresja wobec własności jest jakby jawnie niedookreślona. Jej skonkretyzowanie bowiem może nas doprowadzić do stwierdzenia, iż istnieje przemoc bez przemocy (kieszonkowcy w końcu nie używają przemocy w sensie fizycznym), a co za tym idzie do stwierdzenia, że przemoc w sensie defensywnym jest pierwszym aktem fizycznej agresji. Oczywiście nie możemy tak stwierdzić, ponieważ libertarianizm, zakłada, że przemoc może się dokonywać nie tylko fizycznie, zaś uznanie, że przemoc jest związana z prawem własności tylko w sensie defensywnym opiera się na takim jej zdefiniowaniu, że przemoc w sensie defensywnym to przemoc związana z prawem własności. Nic dodać, nic ująć.
Głębsze spojrzenie na kradzież znajdzie więc wyraz dopiero w paradoksach Proudhona.

Dyskurs posiadania – „Je suis anarchiste”?

Proudhon, z czego sam zdaje sobie sprawę, wygłasza kontrowersyjną i rewolucyjną tezę – własność to kradzież. Jak sądzę, zdaje sobie również sprawę z jej paradoksalności. Mimo to jednak, w żadnym fragmencie tekstu nie daje jasno do zrozumienia, że traktuje język przygodnie. Jego pojmowanie własności będzie zawierało w sobie tę samą wadę, którą znajdziemy w Jedynym i jego własności Maxa Stirnera – obaj po uprzednim zmasakrowaniu dyskursu niechcący zbudują dyskurs nowy. W dodatku z gruzów starego.
Pytanie w tytule akapitu jest zatem dość zasadne (są to oczywiście słowa Proudhona) w kontekście tego, kim lub czym jest anarchista w odniesieniu do dyskursu.
Zacznijmy jednak od prześledzenia wywodu Proudhona. Celowo pominę tu kwestie sprawiedliwości, równości i niezbywalnych praw jednostki, co początkowo może się wydać dziwne (konstrukcja Czym jest własność? wywołuje wrażenie istotności tych pojęć). Robię to z dwóch powodów. Po pierwsze, chodzi o czystość pracy. Po drugie, uważam, że paradoksalność eseju – jego rzeczywisty walor – ukazuje się nam dopiero, gdy tekstualne relacje własności uznamy za strukturę, nie zaś za system (aksjomatyczne pojęcia takie jak sprawiedliwość i równość właściwie bezwzględnie implikują systemowość). Dopiero oderwanie własności od dyskursów sprawiedliwości, równości itd. pozwala nam na dostrzeżenie dynamiczności układu – to zaś będzie niezbędne do przedstawienia figury anarchisty.
Proudhon do uzasadnienia swojego zdania posłuży się językiem materialistycznym (zastanawiające, że głównie za taki język będzie później atakował Marksa). Podstawowe przesądzenie więc będzie wyrażać się w przekonaniu, że własność nie należy do porządku ideacyjnego, lecz służy za płaszcz, którym nakrywamy rzeczywistą, materialną sytuację. Żeby zrozumieć, jak mechanizm ten wygląda w praktyce, przyjrzyjmy się pewnemu współczesnemu przykładowi. Notka prasowa z serwisu money.pl tak opisuje strajk w kopalni Budryk:

„Ponad 80 milionów złotych straciła kopalnia Budryk przez półtoramiesięczny strajk górników - szacuje RMF FM. (...)”

Dla libertarianina notka ta „oddaje rzeczywistość”. Mało tego, w logicznej konsekwencji strajk w kopalni jest przez niego uznawany za formę kradzieży. Strajkujący robotnik pobiera pensję za okres, w którym nie pracuje, w dodatku blokuje przedsiębiorstwo, które w tym czasie mogłoby generować zyski. Libertarianin uznaje więc strajk za zamach na własność niemal tego samego rodzaju, co wspomniany u Tame’a atak bandyty (swoją drogą, dość interesujące, że strata jako „nieuzyskanie” będzie się odnosić w tym dyskursie jedynie do prywatnych przedsiębiorstw).
Język materialistyczny (jak później zauważymy podstawowa składowa strategii anarchisty) traktuje sytuację zgoła inaczej. Podczas gdy libertarianin odbiera sytuacji konkrety, by potem czystą sytuację przykładać do innych konkretów (wspomniana wcześniej metafora manekina), anarchista postępuje dokładnie odwrotnie – usuwa manekina, podejrzliwie zaś przygląda się ubraniom.
Przywołany w notce strajk jest więc postrzegany jedynie w jego materialnym wymiarze. A zatem – robotnicy stoją bezczynnie w kopalni. I tylko tyle.
Załóżmy teraz, że właściciel kopalni próbuje sytuację rozwiązać siłowo. W dyskursie libertariańskim, siłowe przepędzenie robotników (i powiedzmy zatrudnienie na ich miejsce nowych) jest całkowicie uprawnionym aktem obrony. To robotnicy są agresorami. Anarchista widzi sytuację zupełnie odwrotnie. To właściciel dokonuje aktu przemocy (powiedzmy wzywając policję). Istotnie dla anarchisty interwencja w obronie własności jest celowo niezrozumiała. Zdarzenie przedstawia się właściwie dość komicznie i absurdalnie – oto jakiś człowiek postanawia przepędzić z kopalni ludzi, którzy się w niej zgromadzili.
Proudhon uznaje, że własność ma tylko i wyłącznie wymiar instytucjonalny. Własność nie jest więc czymś przyrodzonym człowiekowi, a przywilejem nadanym przez państwo i kapitał (przykład współczesnej Somalii dowodzi, że jego nadawaniem może zajmować się nawet sam kapitał). Jednocześnie jednak, stwierdzając, że własność to kradzież, musi się posiłkować jakimś metafizycznym wymiarem własności. Nie ma kradzieży bez własności – to przecież jasne.
Paradoks Proudhona nie jest w rzeczywistości aż tak paradoksalny. Cała przewrotność słynnego zdania polega na tym, że zawiera ono dwie odmienne definicje własności. Własność, która „znajduje się” w zdaniu to własność instytucjonalna – wspomniany przywilej. Własność, która kryje się za kradzieżą, można powiedzieć – presupozycja kradzieży, jest definicją źródłową. Własnością w przekonaniu Proudhona – prawdziwą.
Owa własność jest więc ni mniej ni więcej prawem każdego człowieka do dysponowania każdą rzeczą. Tak naprawdę nie jest zbyt daleki Proudhon od zbudowania kolejnego prawa naturalnego. Najbardziej donośną myślą dotyczącą własności jest jego zdaniem rozróżnienie na prawo i posiadanie. To słowa Toulliera, „własność jest prawem, posiadanie jest faktem” staną się podwaliną do budowy owej prawdziwej definicji własności.
Idąc tym tropem, odnajdując w słowach Toulliera zarys planu Proudhona, powinniśmy być może stwierdzić, że to, czego dokonuje francuski filozof nie jest wprowadzeniem nowej definicji własności i wypływającej z niej definicji kradzieży, lecz raczej rozerwaniem tego oczywistego, wydawałoby się, związku.
Kradzież przestaje być naruszeniem własności, a staje się naruszeniem posiadania. Skoro zaś wszyscy posiadamy, jesteśmy w stanie dysponować każdą rzeczą (ograniczenia wypływają jedynie z podobnych okoliczności jak w przypadku wolności człowieka – np. „nie mogę latać, bo nie mam skrzydeł”), to ustanowienie jakiejkolwiek wyłączności do gospodarowania jakąkolwiek z tych rzeczy – a zatem ustanowienie własności – jest kradzieżą.
Proudhon nie demitologizuje kradzieży. W rzeczywistości używa podobnego narzędzia dyskursywnego, co libertarianin. Co prawda demaskuje język, ale czyni to bez próby wyrwania się, po pierwsze z binarnej opozycji prawda-fałsz, po drugie z potrzeby przebudowywania dyskursu, przy czym ranga tej nowej budowli wcale nie ustępuje pierwotnej – zdekonstruowanej. Cały problem Proudhona, jak już sygnalizowałem, polega na tym, że niszcząc jedno prawo ustanawia prawo przeciwstawne. A zatem ustanawia coś, co samo może podlegać dekonstruowaniu – w końcu, przy jeszcze bardziej radykalnym zastosowaniu języka materialistycznego, musimy uznać, że „posiadanie” również jest kategorią ideacyjną, tym samym kradzież Proudhona jest w równym stopniu „ideologiczna”, co kradzież libertariańska. Strategia Proudhona nie jest więc tak anarchistyczna jakby się mogło wydawać. W równym stopniu co libertarianizm podlega zarządzeniom dyskursu i, jak przystało na ideologię, w równym stopniu buduje wizję świata jako zbioru prawd. I choć w kontekście kradzieży jest to strategia bardziej otwarta, bardziej „naturalna” i – o ile można to stopniować – mniej ideacyjna, teoretyczna, to wciąż przecież opiera się na jakichś fundamentach, na jakiejś tradycji, a co za tym idzie, nie może być nieskazitelna, nie może uciec od podejrzeń o relacje władzy i wiedzy. „Prawdziwym” anarchizmem byłoby chwytanie sensu w jego przygodności, niepodporządkowanie kradzieży jakiemukolwiek z dyskursów (własności czy posiadania), wolne przeskakiwanie między działaniem fizycznym (kradzieżą), działaniem słowa i jego zapleczem syntaktycznym. Anarchizm to ujmowanie języka w kategorie nie-języka, zawieszenie jego zasad (czymkolwiek by one nie były) dla samego ich „odkrycia”. Język to faszyzm, semiologia to anarchizm.

czwartek, 11 marca 2010

...

Zaczynam mieć kompleksy. Taki np. Xavier czynnie uczestniczy w ruchu, a ja ostatnio siedzę i teoretyzuję i ciągle tkwię w tym języku, w tych znaczeniach i innych rzeczach, które dla zwykłego śmiertelnika są kompletnie nieważne (choć przecież mnie wydają się takie fundamentalne). Wpatrzyłem się w Grecję, potem w siebie i zobaczyłem jakąś dysproporcję radykalizmu. Jestem radykalny teoretycznie, a to nie wymaga zbyt dużej odwagi.
Za dzień lub dwa walnę tutaj kolejny anarchosemiologiczny tekst o fundamentalnym znaczeniu. Na szczęście nic w stylu anarchistycznej teologii... swoją drogą właśnie zauważyłem ciekawy związek między libertarianizmem a katolicyzmem. Obie ideologie wykorzystują św. Tomasza do nadania statusu nauki właśnie teologicznemu procesowi wnioskowania. Dość zabawne, prawda?
Punktowanie libertarian też już mnie nuży i generalnie nie ma większego sensu.
Prawdziwa walka, czy tego chce czy nie chce radykalny intelektualista, toczy się na ulicy.
Do zobaczenia w Poznaniu 20 marca.
Rozbrat zostaje i nie ma innej możliwości.

Lis i wolność słowa.

Nie miałem ostatnio zbyt wiele czasu. A przydałby się, bo na liberalis opublikowano tekst specjalnie dla mnie. Zresztą odpowiem na niego w swoim czasie, bo teraz nie mam szczególnej ochoty (nie, żeby Filip Wysocki jakoś mnie zirytował, bo krytyka jest całkiem w porządku, choć w moim mniemaniu nic nowego do dyskusji między libertarianizmem a anarchizmem nie wnosi). No ale co nieco trzeba napisać, bo na blogu już pajęczyny się porobiły.
Dlatego dzisiaj będzie lekko i przyjemnie. I mainstreamowo. O redaktorze Lisie będzie.
Jak wiadomo, nasz kochany Tomek zaprosił Sikorskiego i Komorowskiego do swojego programu, żeby tam - na oczach gawiedzi - dwóch polityków o mniej więcej takich samych poglądach się o nie spierało. Sprawa sięga głębiej, bo w ogóle do decyzji o zorganizowaniu prawyborów. A że często jestem pod wrażeniem pracy speców od public relations (a jeszcze częściej jestem oczarowany ludzką ślepotą), to i teraz się zatrząsłem. Kopiujemy wzory ze Stanów Zjednoczonych, więc w jakimś sensie możemy sobie myśleć, że jesteśmy takimi Stanami, tylko mniejszymi. O jaki wzór chodzi? Ano oczywiste. Hillary Clinton vs. Barrack Obama. Prawybory wyeliminowały McCaina, u nas wyeliminują Kaczyńskiego i to z lepszym skutkiem, bo to trochę tak, jakby w USA startował George Dablju.
Oczywiście to jest banał i każdy rozgarnięty człowiek, w zasadzie każdy, kto kojarzy fakty, powinien uznać, że nie ma się nad czym zastanawiać, że wszelkie debaty między Komorowskim a Sikorskim są ustawione i po prostu PO robi ludzi w balona. Jednak już tak banalne nie wydaje się, że podobnej opinii nie usłyszałem w telewizji.
Cała plejada demaskatorów - dyżurni politolodzy, socjolodzy i psychologowie TVNu - nawet się na ten temat nie zająknęła, a redaktor Lis, najwyraźniej w przypływie euforii (że niby już tu mamy Amerykę i, hoho, prawybory organizujemy) postanowił całą komedię napędzać. Czy naprawdę jest tak - przepraszam za kolokwialne wyrażenie, ale innego nie znam - głupi, żeby nie dostrzegać swojej roli w teatrzyku PO?
Czy może jednak weźmiemy pod uwagę bardziej pesymistyczny wariant, o którym pisał już Chomsky i w ogóle lewicowcy jak świat długi i szeroki?
Lis jest przedsiębiorcą i o swoje przedsiębiorstwo musi dbać. Media żyją z tego, że są w centrum uwagi, im bardziej są w centrum, tym bardziej żyją, a im bardziej żyją, tym bardziej są w centrum. Też banał, prawda? A jednak taki, który trzeba przypominać. Bo jak raz zapomnimy, że demokratyczny kapitalizm to ustrój, w którym partie walczą o zniesienie przymiotnika "demokratyczny", możemy się obudzić w jakimś pieprzonym Pinoczetoczile.
Ograniczona definicja wolności słowa zakłada, że jak jedni przekrzyczą drugich to jest wszystko w porządku. No i super. Bo przecież cały kapitalizm polega na przekrzykiwaniu, a kapitalizm to taki super system, że lepszego nie było i nie będzie.