czwartek, 18 czerwca 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki.

Będzie o Maleńczuku i Lewiatanie.
Jak wiadomo z TVNu, M. Maleńczuk wdał się ostatnio w "zabawny" konflikt z prawem. Będąc pijanym, próbował pomóc leżącemu na ulicy człowiekowi. Pech chciał, że zapragnął pomagać przy policji. I tu ważna informacja dla kogoś, kto ukończył kurs ratownika WOŚP.
Przy policji się nie pomaga.
Policja, po pierwsze, radzi sobie lepiej. Po drugie, profesjonalnie. I żaden zapijaczony artyścina policji nie zagrozi, bo przecież w drabinie społecznej każdy pijak jest niżej od policjanta.
A właściwie, nie przyjmujmy nawet żadnego społecznego kryterium. O drabinach to sobie mogą pisać na socjologii, my dla odmiany uznajmy, że policjant jest obiektywnie wyżej, bo takim go Bóg stworzył.
Zgodnie z Prawdą więc historia tak się dalej rozwija. Maleńczuka powstrzymują od udzielenia nieprofesjonalnej pomocy, Maleńczuk obraża funkcjonariuszy państwa, a zatem państwo, a zatem nas wszystkich, bo przecież my to państwo wybraliśmy.
Macieja M. skazano na trzy tysiące złotych grzywny i obietnicę poprawy. Tę drugą karę zafundował mu TVN nadając całej historii klimat komedii Felliniego.
Zadziwiające, że nikt nawet nie spytał o to, czy policjanci przekroczyli uprawnienia. Widać, nie został zaburzony żaden porządek rzeczy; dziennikarz, papierek lakmusowy społeczeństwa, uznał, że wszystko jest w porządku, że policjant ma pełne prawo powstrzymać pijanego.
Przed czym? A to już zależy od policjanta.
(W końcu bycie pijanym już samo z siebie uznawane jest za przestępstwo. Przypomina mi się sytuacja sprzed kilku lat. Z trzeciego piętra wypadło dziecko. Matka miała 0,2 promila alkoholu we krwi, a zatem z pewnością była nieprzytomna. Może nawet sama wyrzuciła dziecko w pijackim amoku?)
Nic dodać, nic ująć.
Jak to się wiąże z Lewiatanem?
Nie chodzi wcale o hobbesowskiego stwora, choć skojarzenie się przyda. Rzecz o konfederacji pracodawców znanej pod tą nazwą.
Otóż, uznała ona, wespół z bonzami Solidarności i rządem Donalda, że ograniczenie praw pracowniczych wyprowadzi kraj z kryzysu. Tu informacja o pakiecie (za CIA). Nie będę wnikał w zasadność takich rozwiązań, bo po prostu nie mam na to siły. Naszła mnie jednak taka refleksja na temat Hobbesa.
Jaka jest różnica między Lewiatanem w czasach Hobbesa i Lewiatanem ery ponowoczesnej? Otóż, u Hobbesa Lewiatan był, a w erze ponowoczesnej się on objawia. Objawianie się ma zresztą to do siebie, że już jakoś z definicji maskuje, że jest i trwa, nawet jeśli jest i trwa jedynie chwilowo i fragmentarycznie. Przekładając to na sytuację z Maleńczukiem - Lewiatan objawił się w policjancie. Tylko objawił. I nie chodzi mi tu o działanie policjanta. Gdyby to ono było przedmiotem refleksji, uznalibyśmy, że i w przypadkowym zabójcy się taki Lewiatan objawia.
Nie, nie. Ujrzeliśmy hobbesowskiego stwora w relacji TVNu. Dopiero tam doznaliśmy "objawienia", że istnieje coś anarchicznego, co nie tyle jest ponad prawem, lecz raczej ponad człowiekiem. Analogicznie z Konfederacją Pracodawców.
Nietzsche narzekał, że w erze nihilizmu zabraknie klasy wyzwalającej.
Widać, era nihilizmu wciąż jest tylko na horyzoncie.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Ciekawy problem z liberalis.

www.liberalis.pl
...do niedawna blog co jakiś czas stawiający pomost między lewicą i prawicą. Od niedawna siedlisko klasycznego prawactwa w niezbyt dobrym guście.
Ot, taki krótki przegląd z ostatnich dni.
Gwiazdowski. Ekonomia to nie moja działka i nie będę się wymądrzał, natomiast do Gwiazdowskiego czuję głęboki szacunek, bo w dobie kryzysu jest jednym z niewielu ekonomistów, który nie udaje, że wie, jakie wypowiedzieć zaklęcie, by się rynek "wyregulował".
Długie zdanie.
Dalej jakiś tam tekścik wyrusa, o którym już pisałem. Przy tym żenujący (jak większość tekstów tego pana) Janusz Bożydar Wiśniewski... mieszanka podań ludowych z paranaukową teorią a'la Janusz Korwin-Mikke. Choć i tak zdaje mi się, że autor się rozwija. W przeciwieństwie do wcześniejszych, scholastycznych pierdół, to dzieło nawet da się czytać.
Potem pojawia się tekst faceta, który zamierza zrezygnować z emerytury. Cel szczytny, bo jak sam twierdzi, nie chce okradać innych ludzi i nie chce wspierać "fałszywej solidarności". Można się nad tym zastanawiać, gdyby nie fakt, że większość ludzi uznaje podatki za jakąś tam solidarność. Oczywiście, podatki, składki na ZUS itd. to kradzież - nie mam wątpliwości, ale przy tym, jest to jakiś sposób na skolektywizowanie części zysków wielkich posiadaczy. W teorii oczywiście.
W praktyce zawsze wychodzi, że biedny i tak jest biedny a bogaty jeszcze bogatszy i bez prawdziwej zmiany systemowej zawsze tak będzie.
Dalej cała reszta tekstów... hmmm... jak tak przeglądam, nawet nie jest najgorzej. Obserwacje wtórne i nieświeże, w dodatku autorów, których nie lubię (np. wojownik pro-life Critto), ale niezbyt prawicowe w wymowie. Choć, czy legalizacja narkotyków nie weszła jeszcze do kanonu UPR? Podejrzana sprawa.
Tak naprawdę jednak, chciałem się podzielić pewną refleksją dotyczącą ruchu libertartariańskiego. Otóż, dlaczego libertarianie nie są "left"?
Ano nie są z tego powodu, że nie domagają się zmiany systemowej. Zbyt często mylą bowiem słowo "system" z "ustrojem politycznym".
Przykład? A oto i on.
Kiedyś, dawno temu, gdy pierwszy raz usłyszałem o Foucaultcie myślałem sobie, "a, taki sobie Marks jakby, inne ujęcie marksowskiej nadbudowy", miesiąc później sądziłem już, że Foucault odkrył pewien fragment nadbudowy dotychczas nieomawiany i tu jest jego zasługa. Dopiero, gdy uważnie przeczytałem Archeologię wiedzy, doszło do mnie, że to, co przedstawia Foucault nie jest ani fragmentem, ani samą nadbudową, lecz jej matrycą. Cała nadbudowa obraca się na dyskursie i tylko w jego ramach.
Libertarianie natomiast nie wyszli poza... no właśnie. Zdaje się, że Foucaulta nie za bardzo znają. Ostatnio jeden z czytelników powołał się na tekst jakiegoś XVII-wiecznego myśliciela, który zauważył wpływ zgody społeczeństwa na istnienie władzy, czyli jak nic, nie wyraził nawet tego, co Marks (choć sprawa była zbliżona), ale śmiał stwierdzić, że facet o te kilkaset lat wyprzedził Foucaulta. I tu jest problem z libertarianizmem.
Oni nie są w stanie zrozumieć, że prawdziwa opresja nie jest w naszych racjonalnych sądach, że np. twierdzimy, jakoby "bez władzy ani rusz", ale w tym co przed nimi. Prawdziwa opresja jest w strukturach języka, które na pewne sądy nie pozwalają. O czym nie można mówić, o tym należy milczeć - to Wittgensteinowskie zdanie wisi nad człowiekiem w każdej sytuacji. A co konkretnie? Przede wszystkim odsyłam do Foucaulta i jego "reżimu prawdy". Poza tym sprawa leży w pewnym przyporządkowaniu znaczeń, które niemal zawsze zostaje "powołane" dla obrony status quo. Dlatego, "wyzwolenie się od władzy jest niemożliwe", "wolność pozytywna jest wewnętrznie sprzeczna", "altruista to tak naprawdę egoista" itd. Najlepszym przykładem ilustrującym tę libertariańską ułomność są przemyślenia Rothbarda, zaś erupcją obiektywistycznego wulkanu - scholastyka Molyneaux (tego współczesnego, z Kanady). Aczkolwiek wiele takich, ciosanych z drutu kolczastego twierdzeń pojawia się w komentarzach pod tekstami, jako oczywiste i niepodważalne presupozycje.

I tyle. Chciałem wspomnieć o systemowej "pseudozmianie" u libertarian, ale to dłuższy temat. W ogóle to się uwziąłem i jak będę miał czas, skrobnę tu jakąś szerszą i gładką krytykę anarchokapitalizmu.
Z pewnością znajdzie się w niej krytyka liberalnego pojęcia wolności, dyskurs wolnorynkowy i austriacka prakseologia (choć może się okazać, że ta ostatnia to grubsza sprawa, która niekoniecznie sprowadza się do wspomnianego wcześniej "paradoksu altruisty"). A to nie koniec.

sobota, 13 czerwca 2009

Kilka uwag o kapitalistycznej tożsamości

Kształtujemy się dwoma czynnikami, lub inaczej - jesteśmy nimi kształtowani, albo, mówiąc jeszcze dokładniej jesteśmy kształtowani za ich pośrednictwem. Okulary są ludzkie i zewnętrzne, rekwizyty nieludzkie i też zewnętrzne raczej, choć pozory wewnętrzności muszą zachować. W końcu to nasz budulec.
Pierwszym czynnikiem jest oczywiście towar. Marka, logo, takie rzeczy. Naomi Klein już o tym pisała.
Drugim (o tym to już pewnie z milion stron napisano) jest narodowość, a ściślej może język etniczny.
Czyli banały.
Zadziwiające jednak, jak tych banałów potrafią ludzie bronić. Całkiem niedawno CIA podawało informację o Włochach skazanych na wieloletnie więzienie za pomoc tonącym imigrantom, w Holandii partia narodowych idiotów zdobyła osiemnasto procentowe poparcie, a w całej Europie coraz większej liczbie ludzi przeszkadza Arab, Cygan i Turek na ulicy.
Oczywiście to nie jest ksenofobia. Skądże.
Żiżek wspomniał przy okazji wykładu w Warszawie (gdzie dokładnie, nie wiem; byłem na Żiżku w Poznaniu) o zjawisku zwanym "oświeconym antysemityzmem". Teza stanowiska głosiła, że "by nie doszło do wielkich pogromów narodu żydowskiego, konieczne są małe pogromiki". Coś w tym stylu. Niezwykle przypomina to dzisiejsze stwierdzenia niektórych ludzi, obwiniających za wzrost znaczenia faszyzmu w Holandii, Niemczech itd. samych Arabów i proimigracyjną inteligencję. Idzie to mniej więcej w ten sposób: "nie wpuszczajmy do Europy obcokrajowców, bo w przyszłości wywoła to reakcję nazistów".
Najgorsze, że na oko, stanowisko to może być całkiem racjonalne, a przynajmniej zachowuje takie pozory. Rzeczywiście, w zetknięciu z obcym, jedną z reakcji będzie krańcowe zaprzeczenie, a chęć zachowania własnej tożsamości może się okazać silniejsza niż "chrześcijańskie wychowanie". Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak silna jest opresja tożsamości. Nie, nie dlatego, że rodzi rekację na obcego, ale dlatego, że po usłyszeniu wcześniejszego argumenty "oświeconego antysemityzmu" możemy uznać za racjonalną konsekwencję WYDALENIE IMIGRANTÓW. A przecież, na gruncie chrześcijańskiej etyki, winą raczej obarcza się agresora, czyli w tym wypadku nazistów, faszystów i narodowców wszelkiej maści.
Oczywiście napotykamy tu straszny problem, który z miejsca każdy narodowiec wykorzysta. Mianowicie, gdybyśmy jednak doszli do tego momentu, w którym winimy za konflikt faszystów, ktoś krzyknąłby, że obcokrajowcy zawłaszczają "naszą" ziemię i jeszcze narzucają "swoje" prawo, a jakiś konserwatywny liberał otwarcie stwierdziłby, że dochodzimy do sytuacji, w której imigrant ma większe przywileje niż bohater narodowej epopei.
Reakcja jest zatem nieunikniona?
Straszna to wizja, prawie jak u Baumana. Zresztą sam Bauman w "Tarapatach tożsamości..." mówił o tym, że pustka po fizycznych granicach oddzielających obcego od nas zostanie zastąpiona inną fizyczną granicą. Wydaje się więc, że potrzeba fizycznej granicy jest automatycznie wpisana we wszelkie segregacje tożsamościowe; gdy zanika, trzeba ją stworzyć. Nie wystarczy, że Arab ma ciemniejszą skórę niż my; trzeba to jeszcze zaznaczyć jakąś barierą materii. Już nawet nie sama różnica ma pozostać w sferze ontycznej, ale wyraźnie ma się też zarysować przepaść między obcym a "ja". Nie trzeba chyba dodawać, że mechanizm ten sam się napędza i zdobywa status samospełniającego się proroctwa. Taką samą, jak sądzę, sytuację opisywała Gayatri Spivak, w odniesieniu do ludów postkolonialnych. Tam materialną barierą stawały się pieniądze i język.
A jak to wygląda w sferze kapitalistycznej narracji tożsamościowej? Otóż, przykład Starbucks jest tu całkiem na miejscu. Kawa z logo międzynarodowej korporacji (w dodatku z kilku procentową etykietą "fair trade") wspaniale służy komuś, kto postrzega się jako BoBo. Burżuazyjna Bohema i Japiszony - to grupa docelowa dla fast-coffee.
Oczywiście, jak to zawsze bywa w przypadku tożsamości, nigdy jej nie tworzymy, ani nie odnajdujemy, lecz co najwyżej wybieramy którąś z tych narzuconych. W tym przypadku, ów określony lifestyle oddzielono barierą pieniężną, podobnie jak to wcześniej zrobiono z popularnymi wśród młodych-aktywnych loftami. Oczywiście, to nie koniec segregacji. Określona kawa niesie za sobą potrzebę grodzonego osiedla, silnego poczucia własności (przy jednoczesnym jego symbolicznym odrzucaniu - turystyce). Dalej zaś całego systemu bogatych dla bogatych (klient starbucks pracuje w starbucks).
Pozornie, mamy więc tożsamościową schizofrenię. Jej pozór wykazywał Barber w "Dżihad kontra McŚwiat", ale i ja coś dodam od siebie.
W rzeczywistości, ponowoczesny świat akcentuje obie tożsamości równie silnie, chyba najsilniej jak to było możliwe. Narodowość i klasowość zostają ze sobą powiązane, żyją w bezgranicznej symbiozie. Dzięki systemowi kredytowemu, Polak może aspirować do klasy próżniaczej, która to klasa (a chodzi tak naprawdę o niezbyt próżniaczych BoBo i Yuppies) jest zarazem określoną etnicznie grupą. Ludźmi zachodu. I tak podzieleni na podgrupy, ludzie zachodu wiążą swoją narodową i językową tożsamość z określonym kapitalistycznym stylem życia, zyskując nową broń przeciw imigrantom i ustanawiając potrzebę materialnej bariery.
Każdy biedak to Turek, każdy turek to złodziej, każdego złodzieja trzeba dyscyplinować i karać.
Oto sylogizm reżimu tożsamości.
Na liberalis.pl opublikowano śmieszny tekst o panu Winieckim. Tekst nie dlatego śmieszny, że śmiesznie napisany, ale dlatego, że autor mimo iż zarzeka się, że profesora nie lubi, a wręcz się z niego "nalewa", to jednak w jakiś tam sposób go pochwala. Oczywiście dostało się wszystkim "ciotkom Matyldom", które nie rozumieją oświeconej wizji neoliberalizmu, gdzie państwo "zbytnio" nie ingeruje w gospodarkę.
Strach pomyśleć, co autor napisałby o krytykach prawdziwego libertarianizmu.

Zjawisko niestety coraz częstsze w kręgu libertariańskim. Liberalis schodzi na psy i zamiast promować ruchy radykalne, publikuje teksty jasno wskazujące, że libertarianizm nie jest odrębną ideologią, lecz tchórzofretką konserw i neoliberałów.

W Centrum Informacji Anarchistycznej pojawił się krótki tekścik o Starbucksie, całkiem sympatyczny i... chyba nieco zbyt przesiąknięty optymizmem. Ukryto w nim założenie, że w jakimś momencie życia byliśmy budowniczymi własnej tożsamości, co chyba niespecjalnie jest prawdą. Ale o tym za chwilę.

sobota, 6 czerwca 2009

Na początek - po co to wszystko?

Po prostu mam wątpliwości.
Wątpliwości dotyczą tego, czy świat w ogóle dożyje swoich następnych urodzin (to zdanie jest aktualne w każdym nowym roku), a co ważniejsze - czy ja, ty i Janek zza płotu dożyjemy dnia, w którym będziemy mogli powiedzieć, że decydujemy o własnym życiu.
Blog ma służyć przedstawieniu nie do końca wyraźnie nakreślonej wizji polityki - zjeżdżającej slalomem gdzieś między anarchizmem, demokratycznym socjalizmem i zwykłą wrażliwością. W swoim charakterze ma być to miejsce głosu krytycznego, kolażu idei dziedziczących po Bergsonie, Poincare'm, LeRoyu, Ajdukiewiczu, oraz Michelu Foucault (w końcu bez niego się dzisiejsza myśl krytyczna nie obejdzie). Zbiór się na tym nie kończy, to jasne.
Nie będę pretendował do miana filozofa z jednej strony (bo i nie jestem w tej sferze tak kompetentny), ani publicysty z drugiej (z tego powodu, że robię błędy i nie mogę się powstrzymać przed wypowiadaniem nadętych, arystokratycznych zdań). Czytelnicy spotkają się raczej ze zbiorem luźnych przemyśleń dotyczących nie tylko wydarzeń mainstreamu, ale i zbioru współczesnych radykalizmów, a może nawet głównie ich. To tam tkwi nasycona ideologia promieniująca na publiczny dyskurs, stamtąd pochodzi przekaz podprogowy kapitalizmu, wreszcie stamtąd, z niszy, idzie awangarda systemu, jego zaprzeczenie i bezwzględna afirmacja. Jak często bywa z wykluczonymi, są owi radykałowie niezbędnym składnikiem społecznego magla. Milczeć o nich nie wypada.
Mainstream i tak będzie się przewijał. Rzeczywistość polityczna to aktor, który nawet po zdemaskowaniu, gra zdemaskowanego aktora. Jej krytyka jest nieskończona.

Pozdrawiam i zapraszam do czytania :)