niedziela, 27 grudnia 2009

...

Zauważyłem, że wiele mnie ominęło. Na przykład ominęła mnie wieść o tym, że Laureat Nagrody Nobla, Prezydent Najlepszego Państwa w Świecie, Zbawiciel and New Jezus, wysyła kolejne oddziały do pustoszenia i tak spustoszonego Afganistanu. Ominęła mnie też wieść, że pewnemu bułgarskiemu antyfaszyście sprezentowano na święta 20 lat więzienia i zajebistą grzywnę, za obronę Romów. Papież został napadnięty. Berlusconi niestety nie zginął (a przecież mógł), chociaż uraz głowy daje o sobie znać w jego kolejnych pomysłach (np. uroczystej przysiędze zwalczenia włoskiej mafii). W Grecji trwa walka anarchistów, a rzekomo socjalistyczny rząd obiecuje pomagać biznesowi (bo czemu ludziom niby?). W Szwajcarii - która, jak donoszą media (czyli, że prawda) - jest najbardziej demokratyczną demokracją, zabroniono muzułmanom budowy minaretów. Rzecz jasna, zgodnie z zasadami demokracji, prawo będzie obowiązywać również w tych kantonach, które się na budowę "symbolów islamskiego imperializmu" zgodziły. Gdzieś na świecie powstał ruch społeczny domagający się przywrócenia dawnego wizerunku św. Mikołaja, bo ten, co mamy teraz wymyśliła coca-cola, a wiadomo, że jak coca-cola coś wymyśli to jest zło. Marnowanie energii stało się światowym hobby.
Kapitalizm rodzi opór, który nie jest oporem. Bojkot coca-coli jest w rzeczywistości bardziej komercyjny niż coca-cola. Mało tego, każdy bojkot to reklama kapitalizmu. To, że możemy się sprzeciwić św. Mikołajowi z reklam coca-coli jest reklamą demokracji liberalnej, czyli kapitalizmu też (bo tych dwóch pojęć rozłącznie traktować nie sposób). No bo przecież możemy. A jeśli możemy coś, to możemy wszystko. Prawda?
A wiecie, które społeczeństwo jest najbardziej podatne na reklamy? W którym państwie kapitalizm przejął pozycję religii narodowej? W którym państwie demoliberalna utopia istotnie uchodzi za utopię spełnioną?
W takim, w którym ludzi przed telewizorami interesuje, jak się politycy dzielili opłatkiem, jak się kłóci prezydent z premierem, jak się Chlebowski pocił (bo przecież treść ustawy hazardowej nas nie obchodzi, prawda? Hazard nas nie dotyczy). W którym konflikt interesów, podziały klasowe maskuje się dyskursem narodowo-religijnym. W którym ludzie mają mózgi tak zlasowane, że oddawanie czynszownikom całej wypłaty uchodzi za coś pożytecznego. W którym zdanie "wyzysk jest podstawą kapitalizmu" nie ma wydźwięku pejoratywnego.
Gdyby choć jedna trzecia wyborców tego kraju czytała programy partyjne przed podjęciem wyboru (hurra, znów mamy wybór), jaka banda idiotów będzie im dyktować, co mają robić w czasie wolnym od pracy, to daję sobie głowę uciąć, że wygrałby UPR.
Aż tu nagle słyszę, że UPR się rozpadł i czołowy debil Trzeciej RP pobił rekord w ilości politycznych samobójstw.
Polska jest cudowna.

sobota, 19 grudnia 2009

Powrót do walki klas, odwrót od wojny kultur. Uwagi do Hannerza.

Jak przystało na rasowego anarchopostmodernistę, fana niezrozumiałych szaleńców (Derridy na przykład) i generalnie autora dość pretensjonalnego w stylu, postaram się w wprowadzić kolejny nośny termin.
Nie tylko Frazer, beznadziejny antropolog-ewolucjonista (uwierzycie, że Złotą Gałąź wciąż czyta się na co niektórych kierunkach nie jako ciekawostkę?), ale również Kmita (również nie darzę jego teorii sympatią) zauważali, że człowiek przechodził przez kilka etapów myślenia. Weźmy tego nieszczęsnego Frazera*. Kolejne trzy etapy to myślenie magiczne, religijne i na końcu racjonalne. W podobnym tonie zżynał będzie z Webera Habermas, wymieniając wszystkie swoje działania (jakieś) ze względu (na coś).
Jak jednak przystało na postmodernistę - powtarzam się - traktuję podobne konstrukcje teoretyczne z pewną podejrzliwością. Zwłaszcza w kontekście pewnej kategorii, wydają się nie tylko niepraktyczne, ale również nacechowane ideologicznie. Innymi słowy - uczestniczą w polityce reprezentacji.
Zaś jednym z głównych celów tej polityki (całkiem świadomie nadaje jej cechy ludzkie, choć nie uważam, iż takie posiada; wydaje mi się to jednak niezbędnym skrótem) jest udowodnienie, że racjonalizm jest czymś bardziej wartościowym od magii, czy religii. Podczas gdy kieruje się on w istocie tymi samymi strukturami, choć zawsze w nieco innej formie. Dlaczego? Otóż odpowiedź jest banalna. Religia, magia i racjonalizm to zawsze język. A język jest strukturą, kłączem, siecią łączoną węzłami.
Religia ma dogmaty. Racjonalizm - paradygmat. To, co postuluje postmodernizm już od czasów Lyotarda, to oparcie myślenia no nowym rodzaju węzłów języka - na czymś, co nazwać można literacko paradogmatami. Paradogmat ma w sobie coś z dogmatu i paradygmatu. Jest odczarowanym dogmatem i zrelatywizowanym paradygmatem. Węzłem, który dlatego łączy sieć znaczących, że jest przygodny, że się przemieszcza, wreszcie, że służy z całą swoją świadomością, egoistycznym celom, nie zaś poznaniu ani zbawieniu.
A teraz, skoro krótko nakreśliłem, co właściwie oznacza ten termin (nie łudzę się, że każdy zrozumiał), kilka paradogmatów na weekend.
Hannerz, bo o nim od początku tu chciałem pisać, czyni kilka istotnych obserwacji, które można uznać za coś w tym rodzaju.
Po pierwsze, zwraca uwagę na procesualność kultury (jakby logiczną konsekwencją tej procesualności jest kryzys pojęcia kultury - niby nic nowego, bo i też tekstualiści o tym pisali, ale widocznie niedostatecznie dużo). W rozumieniu Hannerza, człowiek nigdy nie jest zawieszony w tym samym systemie znaków, jego kompetencje semiologiczne stale się zmieniają, co więcej dwie osoby należące do tej samej "kultury" w ujęciu tradycyjnym, nie należą do tej samej kultury u Hannerza. Wspólnych płaszczyzn są tysiące, ale też inne może być ich (płaszczyzn) znaczenie, przez co w rzeczywistości nie rozumiemy się w ogóle (oczywiście przyjmując tę niepraktyczną absolutystyczną definicją rozumienia). Hannerzowski człowiek jest strasznie samotny, świat skreolizowany wydaje się nieogarnionym chaosem, a jednak jest to jedyna broń przeciwko groźnym praktykom dyskursywnym - ksenofobicznemu idiolektowi, orientalizmowi itd.
Po drugie, przewraca do góry nogami teorię systemów-światów Wallersteina. Rzecz może warta rozwagi, choć nie wiem, czy rzeczywiście w pełni uzasadniona. Hannerz zwraca uwagę, że określenie granicy między centrum i peryferiami staje się wyjątkowo trudne, gdy spojrzymy na europejskie metropolie. Posiłkuje się przykładem Londynu, w którym centrum i peryferie wręcz się przenikają. I trudno się chyba nie zgodzić, że Londyn może uchodzić, przynajmniej w jakimś sensie (ach, słowo-wytrych), za miasto Trzeciego Świata. Zastanawiam się tylko, czy można traktować system-świat jedynie przez pryzmat terytorium? Czy z pomocą znów nie przychodzi nam Marks z relacjami klasowymi, konfliktem interesów i podobnymi pomysłami? Tak czy inaczej, podobny paradogmat zdaje się mieć w sobie pewien potencjał wolnościowy, choćby właśnie dlatego, że w konsekwencji wymaga powrotu do starej, dobrej walki klas.


*Inteligentny czytelnik (czyli każdy, bo skoro jest ich mało, to muszą być inteligentni) zapewne zauważył, że darzę Frazera specyficzną niechęcią. Wyjaśniam. Choć uznaję teorię Frazera za niezbyt przydatne banialuki, to oczywiście nie przeczę, że jest klasykiem antropologii, że jego wkład do nauki jest niebagatelny (choćby dzięki temu, że badania Malinowskiego musiały mieć co bombardować - teoria Frazera, faceta, który całe życie spędził na uniwersytecie, aż nazbyt się do tego nadawała). Irytuje mnie jednak z jakim namaszczeniem traktowany jest przez co niektórych antropologów tradycyjnie nastawionych przeciw Geertzowi, Cliffordowi i "podobnym bzdurom". A ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak można poważnie traktować teorię opartą na kilku relacjach podróżników, w dodatku metodologicznie niepoprawną i skrajnie wartościującą (czyt. "jesteśmy lepsi i ch...").

sobota, 12 grudnia 2009

Usztywnienie i przeniesienie. Krótkie wprowadzenie do polityki intuicji.

Ten tekst nie będzie szczególnie odkrywczy, za to niezbędny dla zrozumienia nie tylko kolejnych uwag, ale właściwie całej idei bloga.
Zaczynamy od modnego słowa - polityka reprezentacji.
Polityka reprezentacji w moim rozumieniu kieruje się dwoma podstawowymi mechanizmami. Przyjmijmy dla przejrzystości, że podmiotami owej polityki będą ideologie (jakkolwiek za chwilę tej tezie zaprzeczę), jej przedmiotem zaś język. Nie trudno zauważyć, że człowiek będzie zajmował w tej relacji (?) pozycję jedynie medium, nośnika, zabawki w rękach języka. Foucault powiedziałby pewnie, że człowiek jest kukiełką na nitkach anonimowej władzy.
Właściwie nie mamy innego wyjścia - po pierwsze, język jest zawsze zastany, po drugie ideologie również są zawsze zastane. Czegokolwiek byśmy nie robili, jakkolwiek byśmy racjonalizowali nasze intuicje czy uczucia, jesteśmy skazani na spływ rzeką dyskursu, ponieważ inna możliwość nie tyle została nam zabrana, co nigdy jej nie było.
Ale do rzeczy, bo zaczyna być patetycznie i smutno.
Dwa mechanizmy, o których wspomniałem na początku, to usztywnienie i przeniesienie. Oba dotyczą operacji dokonywanych na sensie (fregowskie Sinn, żeby była jasność).
Usztywnienie polega na ustanowieniu takiej relacji między znaczonym a znaczącym, że obie strony znaku stają się nierozłączne - w skrajnych przypadkach akcentuje się wręcz ich wieczną nierozerwalność. I tak słowo "drzewo" będzie wiecznie przypisane określonemu obiektowi, na którego części składają się kora, liście, pień, gałęzie; każda próba naruszenia relacji będzie zaś uznawana za przejaw oderwania od rzeczywistości. Osoby wykorzystujące usztywnienie będą odwoływać się do zdrowego rozsądku (common sense) oraz do klasycznej koncepcji prawdy w jej jednopoziomowej formie*.
Drugi mechanizm, przeniesienie, będzie w ścisłej symbiozie z usztywnieniem. I tu wprowadzę kolejne robocze pojęcie, mianowicie język realnego. Kontekst lacanowski oczywisty.
Język realnego będzie tym językiem, przy którym relacje między znaczonym a znaczącym są "oczywiste" i mają charakter empiryczny, a zatem nawet przy założeniu o nieprzystawalności języka do świata, jesteśmy w stanie uznać, że słowo "drzewo" będzie przynajmniej metafizycznym uproszczeniem. Innymi słowy, będziemy mieli do czynienia z językiem realnego, gdy po usłyszeniu znaczącego (słowa "drzewo") będziemy w stanie wskazać rzeczywisty obiekt, dotknąć go, "wyciąć" z otoczenia.
Przeciwstawieniem języka realnego jest język ideologii. Ni mniej ni więcej chodzi w nim o to, że po usłyszeniu znaczącego nie mamy możliwości wskazania niczego materialnego, a jedyne odkrycie relacji między znaczonym a znaczącym jest możliwe poprzez odwołanie się do innych pojęć (które z kolei również odwołują się do innych podobnie niematerialnych) i zdefiniowanie.
Przeniesienie jest więc taką praktyką dyskursywną, która stwarza iluzję materialności idei. Jest przeniesiem pojęcia ze sfery syntaktycznej w semantyczną. I choć mechanizm ten na pozór wydaje się prosty, to w rzeczywistości cechuje go niezwykłe skomplikowanie.
Przykładowo, pojęcie sprawiedliwości przenieść można w sferę semantyki poprzez wskazanie jaka sytuacja jest sprawiedliwa. Ktoś zabił, spotyka go kara - i to jest sprawiedliwość. Sprawiedliwości jednak dotknąć nie można, nie da się jej zmierzyć, w sensie fizycznym nie istnieje, a cała wiedza na jej temat zasadza się na interpretacji abstrakcyjnego systemu znaczących (rozumienie zbrodni, rozumienie kary itd.). I teraz zagadka, czy również w języku realnego nie będziemy mieli podobnej sytuacji? Dość zabawny jest przykład pewnego pospolitego stworzenia zwanego padalcem. Każdy, kto nie spotkał się wcześniej z przyjętym w nauce podziałem na gromady, uzna, że w najlepszym przypadku padalec jest po prostu wężem (gadem), podczas gdy jest beznogą jaszczurką (płazem). Orzeczenie będzie leżało w gestii przyjętej uprzednio klasyfikacji, co stawia pod znakiem zapytania moje wcześniejsze rozróżnienie na dwa rodzaje języków.
I tyle na razie.



*Błędem jest twierdzenie, że postmodernizm zerwał z klasyczną koncepcją prawdy. Należy raczej stwierdzić, że rozbudował ją do metapoziomów. Prawdę zdekonstruowano, ale jej nie zniszczono, co kolejne zarzuty o samozwrotność postmodernistycznych teorii zdają się świadomie pomijać.

sobota, 28 listopada 2009

Tym razem o Foucaulcie

Nie za dużo. Właściwie parę myśli całkiem nieskładnych i nie do końca połączonych, za to przejętych szczególnym rodzajem pesymizmu, jakimś cioranowskim paradoksalnym masochizmem.
Po pierwsze Foucault rozbraja metafizykę i czyni to w sposób niezwykły, do bólu naukowy i do bólu przystępny (zarówno w formie jak w treści). Niestety sam nie jest w stanie uciec od metafizyki (nie jestem pewien, czy ktokolwiek posługujący się językiem jest w stanie jej uniknąć). Dlaczego?
Pozwólcie, że kolejny raz przytoczę sytuację z życia wziętą. Brałem udział w dyskusji (nie nowość raczej, prawda?). Po jednej stronie ja, po drugiej psycholog. Temat - władza. Temat rozszerzony - psychotyczny Zimbardo i jego eksperyment więzienny. I pytanie o wpływ autorytetu na działanie człowieka, niejako wpływ władzy, a na pewno wpływ określonych czynników na ujawnienie się - nazwijmy to roboczo - zła.
Moje stanowisko jest w tej materii niezmienne od czasu zetknięcia się z pracami prof. Zamiary. Czyli, że jest skrajnie antypsychologistyczne (w ogóle lubię skrajności; nie znaczy to oczywiście, że uważam siebie za posiadacza jakiejś dziwacznej prawdy). Całość brzmi mniej więcej tak:
Warunki zewnętrzne mogą wyzwolić w człowieku "złe instynkty", musimy jednak uznać, że dla każdego, zależnie od kultury, od stopnia kompetencji kulturowej i innych niesprecyzowanych czynników (biologicznych, społecznych, ekonomicznych...) warunki takie są inne. Od zbliżonych do diametralnie różnych. Żeby to uzasadnić, stworzyłem na poczekaniu tezę o pewnym rodzaju anarchiczności kultury polskiej. Polskę przeciwstawiłem społeczeństwu amerykańskiemu (w eksperymencie Zimbardo brali udział również Kanadyjczycy, choć i tak kultura USA ma tu większe znaczenie), z silną strukturą instytucjonalnej władzy. Nazwijmy ją ładnie i postmodernistycznie uniformalną (znaczenie ma tu fantazmat klawisza; jednym ze znaczących eksperymentu była możliwość wyboru przez "strażników" umundurowania) . Oczywiście, co musiałem przyznać mojemu przeciwnikowi, polskie społeczeństwo nie jest anarchiczne. Wręcz przeciwnie - statystyki przemocy w rodzinie, silna pozycja Kościoła - wszystko to świadczy o niezwykłej pozycji, jaką zajmuje władza. Czy jednak w jakimś sensie nie miałem racji?
Pomińmy już empiryczny dowód w postaci powtórzonego eksperymentu przeprowadzonego w Polsce przez Żmijewskiego (zresztą to żaden dowód, bo oba eksperymenty różniły się w ważnych szczegółach). Skupmy się na Foucaulcie i metafizyce.
Jestem przekonany, że największym błędem psychologii ( i to błędem nierozwiązywalnym - nazwijmy go więc tragedią psychologii) jest właśnie metafizyka eksperymentu, czyli ni mniej ni więcej, sposób formułowania wniosków z danych empirycznych. Zostawmy już eksperyment Zimbardo i skupmy się na wspomnianych wcześniej statystykach przemocy w rodzinie z jednej strony i fantazmatem kalwisza z drugiej (do tego dorzućmy politykę więzienną w USA, wysoki odsetek osadzonych itd.).
Obie dane (chciałbym to inaczej nazwać lecz nie potrafię) coś nam mówią o strukturze społecznej. To, co nam mówią, zależy ściśle (i jak sądzę - wyłącznie) od zaplecza teoretycznego, które w niemal każdym przypadku, gdy nie towarzyszy fomułowaniu wniosków refleksja poznawcza, jest na wskroś logocentryczne.
Prześledźmy proces powstawania wniosku i zastanówmy się, co orzekamy jako pierwsze. Nakładamy na doświadczenie definicję, czy definicja wyłania się z doświadczenia? Czy możemy porównać władzę (już teraz dokonałem logocentrycznej redukcji) uniformalną z władzą rodzica nad dzieckiem? W sensie logicznym nie ma problemu - przynajmniej wtedy, gdy ogólnie (bardzo ogólne słowo, przepraszam) uznana definicja władzy nakazuje wiązać ją z tymi dwoma zjawiskami jednocześnie. W sensie pragmatycznym jednak (czyli dla formułowania wniosków wykraczających poza ramy samego zamkniętego dyskursu władzy*) sprawa nie jest równie prosta. Inne będą bowiem konsekwencje przemocy w rodzinie, inne znęcania się nad więźniem (traktujmy słowo "inne" również całkowicie ontologicznie - w tym sensie, że właśnie wszystko jest inne). Inne będą też przyczyny obu zjawisk, inne, nawet przyjąwszy perspektywę logocentryczną (a zatem inne jako nie-takie-samo) będą jej przejawy (czy w Abu Ghraib stosowano przemoc fizyczną?).
Kto zna Foucaulta, może mieć w tym momencie mętlik w głowie. Dlaczego? Ponieważ z jednej strony jesteśmy skłonni przypuszczać, że genealogia i archeologia wiedzy opiera się na traktowaniu świata w jego nieskończonej inności, z drugiej zaś nie możemy się pozbyć wrażenia, że Foucault przyjmując pewną definicję władzy, nadał jej unikalny ontologiczny status. Innymi słowy stanął raczej po stronie logocentryzmu niż przeciwko niemu.
I teraz wniosek, bo przecież bez wniosków nie ma tekstów. Wnioski właściwie dwa.
Przełamać metafizykę u Foucaulta można tylko w jeden sposób - spróbować dojść do warunku orzeczenia, przy jakich danych empirycznych jesteśmy w stanie uznać, że mamy do czynienia z władzą. Prawda? Bardzo inspirujący kierunek badań. Szukajmy podstaw i przez ich znalezienie udowadniajmy, że nie istnieją.
I wniosek numer dwa, nieco wyrwany z kontekstu, pozornie niezwiązany, za to otwierający kolejny tekścik który tu niedługo zamieszczę.
Sądzę, że zadaniem współczesnej humanistyki, zarówno w sensie etycznym jak poznawczym (jakkolwiek te dwie wartości uważam za konwencjonalne) jest odmówienie jej samej mocy przewidywania.

Yo.

niedziela, 25 października 2009

Powiedzcie szczerze, słyszeliście o Ziętku? To taki facet, który od dość dawna usiłuje zbić polityczny kapitał na rozczarowanych ludziach. Podobno go aresztowano.
I podobno miało to związek z organizowanym w Poznaniu strajkiem, o którym powiedział co nieco mediom drugi mistrz ideowy, Janusz Śniadek. Cokolwiek teraz napiszę, będzie bez sensu, bo informacja poszła w świat tubą serwisu lewica.pl, że Ziętka represjonują.
A za tydzień obiegnie nas informacja, że Ziętek leży skatowany w gestapowskim więzieniu. I może znowu nie będzie sensu pisać, bo tym razem już wszyscy się zorientują, o co biega.
Biega zaś o to, że Ziętka nie aresztowano, tylko zatrzymano. W dodatku nie jest podejrzanym, a świadkiem. No i przede wszystkim nie ze względu na demonstrację, którą zorganizowały znane związki zawodowe tuż po tym jak uzgodniły, że interes pracowników mają w nosie, a ze względu na przypadek. Bo w końcu i tak Ziętka po trzech godzinach wypuszczono.
Nie, nie. Nie mam zamiaru bronić policji, ani atakować Ziętka (całe zajście byłoby niewątpliwym skandalem nawet bez jego udziału), ale zastanowić się troszkę nad reakcjami polskiej raczkującej lewicy.
Bo nie wiem jak wam, ale mi sytuacja wydaje się komiczna. No bo, na Boga, po co komu Ziętek na demonstracji? W ogóle, jakie to ma znaczenie, że zatrzymano jednego człowieczka, w dodatku niezbyt charyzmatycznego cwaniaczka chowającego się za ideologią socjalistyczną? Cała sprawa bardziej szkodzi lewicy niż pomaga. Za trzy dni proces Marcela Szarego, człowieka realnie i zaciekle broniącego praw pracowniczych, represjonowanego na poważnie. Czy tylko ja uważam, że w związku z tym sprawa Ziętka i komentarze na lewicy.pl ("niech żyje Ziętek") to nie tylko okazanie braku szacunku, ale jawna kpina z walki o prawa pracownicze?

środa, 23 września 2009

Coś o śmierci Boga

Chciałem napisać wreszcie tekst, który wyjaśniłby nieporozumienie związane z postmodernistyczną wykładnią Kanta i nieidealistycznym idealizmem, ale nie czas na to i nie miejsce. Nowa książka Rorty'ego (w sumie nie tak nowa, bo facet zdążył już ułożyć sobie życie, gdzie indziej, o ile "gdzie indziej" jest) ukazała się nakładem W.A.B., więc kto wie, o kim mowa, temu wyjaśniać niczego nie trzeba. Bo i Rorty ma z Kantem wbrew pozorom wiele wspólnego (a może nie za bardzo nawet "wbrew pozorom"), a Kant ma z Ajdukiewiczem, znowuż ten z LeRoyem, a ten z Bergsonem, no i kółko się nie zamyka, a ja mogę pochwalić się znajomością autorów.
Zmarł niedawno Kołakowski i wszyscy rzucili się na jego prace. Niektórzy nawet z takim temperamentem, jakby dopiero co umarł Platon: "już Kołakowski mówił..." w przeszłości, kiedyś tam, nie wiadomo kiedy, w starożytności, gdy nie było jeszcze Marksa-szarlatana.
Teraz jak u Kołakowskiego można przeczytać, że Nietzsche w gruncie rzeczy nie sprzeciwiłby się nazistom, to wszyscy pewnie zaczną powtarzać, że by się nie sprzeciwił. A wydawało się, że już tak dużo o Nietzschem napisano, że jedna bzdura go nie zniszczy. Ale nic to zaskakującego w świecie, w którym za antysemitę uważa się krytyka kultury żydowskiej (którym rzeczony był). Podobny los spotyka dziś wszelkiej maści krytyków państwa Izrael; pewnie też Rotha, czy Woody Allena, pragnących, w myśl teorii, własnej śmierci z rąk nowego Hitlera.
Nieważne.
Ważne, że wciąż pragnę odczytywać Nietzschego po rortyańsku, a takie odczytanie pociąga za sobą jeden tylko wniosek. Nietzsche organizowałby zamach na Hitlera. I z pewnością nie tylko jemu odmówiłby statusu Ubermenscha.
W gruncie rzeczy, należałoby napisać o tym szerszą pracę. Otóż, totalitaryzmy nie wzięły się, jak usiłuje się nam wmówić, z dwudziestowiecznego nihilizmu, utraty wartości i kompletnej degrengolady albo nawet śmierci Boga (niech i to będzie Bóg Durkheima, czy Feuerbacha), ale właśnie z braku nihilizmu, z wartości i z reanimacji Boga - dodać można, gwałtownej reanimacji Boga, po której stał się on żywym trupem spragnionym ludzkiej krwi. Cofnął się do Starego Testamentu, choć w nieco zmienionej postaci. Sedno filozofii Nietzschego zasadza się właśnie w znanej co niektórym pędzącej armii metafor, koncepcji najbardziej chyba wolnościowej w historii filozofii i tylko tak można czytać przejawy Ubermenscha. Ubermensch jest człowiekiem wyzwolonym od wielkiego Innego, bezlitośnie miażdżącym przejawy Ideału, Boga, ABSTRAKTU. Nazizm nie miał z tym nic wspólnego. Komunizm również nie miał. Oba nie tylko zasadzały się na strachu przed wielkim Innym (Naród, konieczność dziejowa), ale i na silnych wartościach, które w praktyce dyskursywnej wtłoczono w ramki antywartości. Nazizm poparli niemieccy konserwatyści, mieszczanie słusznie wykpiwani przez ekspresjonizm i Nową Rzeczowość; bolszewizm zaś zachował koncepcję narodową w niespotykanej dotąd skali - żołnierze Armii Czerwonej byli wręcz klinicznymi przypadkami neurozy. Ciekawe, czy nawet wyleczony z niej Saszka wróciłby na front? Jedyną odtrutką byłoby oznajmienie, że interes narodowy nie istnieje, a więc możemy być pewni pytania Saszki: "Czy interes narodowy o tym wie?".
I tu, zdaje się, dochodzimy do sedna sprawy. Nie idzie o to, że w jakimś momencie odrzucono wartości, ale o to, że zrobiono to nieumiejętnie; ceną była globalna neuroza - straciliśmy wartości i Boga, ale zastanawiając się, czy Bóg o tym wie, czy wartości mają świadomość, zaczęliśmy zabijać, gwałcić, torturować. Jak gdybyśmy chcieli właśnie Bogu udowodnić, że go nie ma.

Z radością odsyłam do Żiżka.

środa, 9 września 2009

Refleksja kota przechodzącego przez ulicę.

O tępocie kolejnych pokoleń świadczy niezbicie fakt, że raz na jakiś czas pewne powiedzenia stają się modne. Trzeba oczywiście pamiętać za Quine’m, że za pojedynczymi zdaniami zawsze stoi teoria, dlatego powiedzieć należałoby pewnie, że to właśnie teorie stają się modne, nie zaś pojedyncze zdania.
Byłoby to może prawdą, gdyby ludzi stworzono istotami refleksyjnymi. Ale nie stworzono. Do utraty tchu potrafią powtarzać wszystkie błędy pozytywizmu i scjentyzmu, nie za bardzo zdając sobie sprawę, że to błędy. Blog jest antykapitalistyczny i ogólnie lewacki, więc przykład będzie około-systemowy.
Zmuszono mnie ostatnio do uczestniczenia w dyskusji na temat imigracji. Oczywiście, jak zwykle spór rozleciał się na tysiąc mniejszych: o upadek imperium rzymskiego (stałem po stronie barbarzyńców), o anarchiczność systemu feudalnego (jakby cechą anarchii była niespotykana wcześniej i później w Europie tak sztywna hierarchia, że zdawała się nawet co niektórym dziełem bożym*) i o inne bzdury. Uwagi metodologiczne jak zwykle pomijano, stwierdzając z protekcjonalnością godną Pospieszalskiego, że życie to nie sama logika, albo, że psychologia, a logika to różnica (jakby ktoś temu przeczył). Nieważne. Ważne, że doszliśmy do standardowego problemu pojawiającego się w związku z kontrolą imigracji – czyli wzrostem bezrobocia, obniżką płac itd. Zaproponowałem trzy rozwiązania problemu. Jedno zresztą mówiło, że problem w ogóle nie zaistnieje, bo obniżka płac zaowocuje obniżką cen towarów (przy niedorzecznym założeniu, że uzyskana przez kapitalistów wartość dodatkowa rozłoży się po równo w społeczeństwie, ewentualnie zostanie przeznaczona na inwestycje – założenie to wydaje się sztandarowym cudem neoliberalizmu; napomknę, że rozmawiałem z ludźmi ciepło wypowiadającymi się o Wujku Pinokio i Generalissimusie). Drugie, że powinniśmy poczynić kroki utrudniające zatrudnienie imigrantów w inny sposób niż przez zamykanie granic, deportowania itd., czyli zaproponować podwyżkę płacy minimalnej oraz reformę prawa pracy, tak by zrezygnowano z umów nim de facto nie objętych. Inteligentny czytelnik już zapewne zrozumiał, że dwie powyższe propozycje działają jak papierek lakmusowy ujawniający faszystów.
Żeby już dalej nie przynudzać i dojść do sedna sprawy: ostatnia propozycja nie była wcale propozycją. Rozwiązywała zasadność konfliktu prostym pytaniem, dlaczego powinniśmy przemocą skazywać innych ludzi na brak dobrobytu? Banał? Owszem, a jednak nie raz widziałem rozdziawioną gębę i wielkie oczy na widok „kontroli imigracji” w praktyce.
Ale do rzeczy. Pierwszy punkt, z powodu bzdurnego założenia odłożyłem (nic mnie nie obchodzi, czy to prawda), ponieważ moi rozmówcy nagle zapomnieli, że czytali Smitha (notabene, czy któryś z dzisiejszych mainstreamowych apologetów wolnego rynku wie, co Smith pisał o kontroli imigracji?). Trzeci, wiadomo. W pewnych okolicznościach można za takie zdanie dostać w mordę, ja miałem szczęście i tylko nazwano mnie idealistą.
Jednak najważniejszy dla całej opowieści jest punkt drugi. Otóż, na punkt drugi odpowiedziano w dwójnasób (a jakby inaczej).
1. Jesteś komunista, janosik, Stalin
2. Ekonomia zawsze się myli.
Numerka 1 nie muszę objaśniać. Kto przeżył dyskusję ideową, ten wie, że jakakolwiek pochwała wydatków socjalnych naraża na kulkę w łeb.
Numerek 2 wylazł mniej więcej tak: ja proponuję, oni mówią, żem komuch, ja im wyjaśniam, że przedsiębiorcom nie opłacałoby się zatrudniać imigrantów, skoro musieliby im płacić tyle samo, co autochtonom, czyli problem z głowy, oni, żem komuch, ja im, że skoro są przeciw temu, to jednocześnie przyznają, że nie stać tego kraju na podobne grymasy i, a oni, żem komuch, no to ja, z lekka zirytowany, wołam, że może by trochę ekonomii łyknęli.
I bach.
Bam.
Baps.
„Nie ma żadnego bezbłędnego systemu ekonomicznego”.



PS. Sam się nie znam na ekonomii specjalnie (tzn. nie jestem ekonomistą i co najwyżej niektóre szkoły wsadzam do wielkiej szuflady „metodologicznie niepoprawnych”, mimo to potrafię jednak wysnuć na szybko zdroworozsądkowy wniosek)
PS.2. Pracowałem kiedyś z dwoma Tajlandczykami (12 miejsce w rankingu Doing Bussiness szacownego Banku Światowego). Pracowali codziennie z wyłączeniem poniedziałków od 10/11 do 24 (w praktyce do 24.30). Dostawali miesięcznie około 200 dolarów i spali nad restauracją w pokoiku socjalnym.

piątek, 21 sierpnia 2009

Nowy samochód policji.

Zabawne.
Nie potrafimy żyć pod władzą, no i wolność coś nie dla nas. Zaczynam się zastanawiać, czy czasami największym osiągnięciem postmodernizmu, po doszczętnym zniszczeniu realizmu i podobnych bredni, było odkrycie, że cokolwiek się na tym świecie dzieje, dzieje się humorystycznie, nie na serio, z zadziwiającą ironią, wręcz cynizmem.
Zabawne. Ale co?
Ano najbardziej właśnie śmieszy mnie to, że w ogóle można całkiem serio pomyśleć o całym tym chłamie, jakim jest kapitalizm ze swoją gwardią przyboczną, że jest co najwyżej grą. Zabawą w powagę. Czym jest państwo jak nie placem zabaw?
I czym jest debata publiczna, jak nie żałosną kłótnią o zabawkę, a zatem pozycję w grupie, a zatem coś, co na powierzchni jest ważne, a pod powierzchnią puste (inna sprawa, czy w ogóle, to co pod powierzchnią ma jakiekolwiek znaczenie, czy pełnia i głębia nie jest w zasadzie pusta i płytka przez to tylko, że intersubiektywnie nie istnieje)?
Tomasz Piątek napisał felieton o chamstwie.
Jacek Żakowski pisze podobnie. Ale bardziej żałośnie, jakby mu się ręce pomyliły. Jakby się aniołowi pomyliły skrzydła. Yes, the left-wing angel doesn't know where's his wing.
Zabawne?
Tylko na moment. Tu robi się mnie zabawnie. Tu w ogóle robi się ponuro i niebezpiecznie. Ale mimo to, będziemy jeszcze słyszeć w tonie euforii o nowym sprzęcie kupionym policji. O nowym samochodzie do monitorowania demonstrantów (czyt. zadymiarzy, związkowców), a pewnie też nieraz o nowym super-prawie Naszego Wodza Donalda, by ograniczyć rolę związków zawodowych, by społeczeństwo nie było czasami zbyt aktywne. Bo wiadomo - aktywność społeczeństwa to wróg wolności. Społeczeństwo aktywne to nam fundował Stalin i zobaczcie jak się skończyło.
Oczywiście inna aktywność jest czymś wspaniałym. Żyjemy w państwie prawa, więc donos jest w porządku. Żyjemy w państwie własności prywatnej, więc jej obrona i egzekwowanie, choćby nawet za cenę tego, że jakaś głupia szkoła zostanie zlikwidowana, jest w porządku. Żyjemy w państwie naturalnych procesów społecznych (w końcu co kapitalistyczne to i naturalne), więc gentryfikacja jest w porządku. No i w końcu żyjemy w państwie wolności.
Ale wolność już nie jest w porządku.
Może jako anarchista, nie jestem najlepszy do pisania moralitetów. Może też niespecjalnie żałowałbym kretynów komentujących artykuły na onecie, gdyby im kiedyś zabroniono tam pisać. Może nawet cieszyłbym się, gdyby jakaś luka prawna spowodowała zamknięcie Faktu. I Faktów (czy są tu jakieś różnice?). Ale, na boga, potrafię jeszcze nie być facetem zafiksowanym na punkcie obrony kulturalnego, arystokratycznego słownictwa, słownikowych zasad i ortografii.
Bo tylko o to w całej tej idiotycznej burzy, jaką rozpętała Polityka, potem Żakowski, a potem Piątek, chodzi. Tylko o pieprzony "poziom debaty". O estetykę debaty. I jakoś nikt nie zauważył, że gdy idzie o język estetyka była zawsze narzędziem władzy, że proletariat ładnie nie mówił. Że ładnie wysławiali się ludzie z góry, a upominanie, poprawianie i wszelkie treserskie nawyki, służące tylko i wyłącznie estetycznemu wygładzeniu (bo nie komunikacji), stawały się jednym z najprostszych i jednocześnie najskuteczniejszych narzędzi klasowej segregacji.
Ale jak sądzę, nasi "lewicowcy" o takim czymś w ogóle nie pomyśleli.
Nie, właściwie to już reguła, że zamiast w jakiś sposób walczyć o emancypację, odpowiedzieć na wezwanie Gramsci'ego wolą wymyślać problemy, udawać, że kometarze na onecie mają niezwykłą moc opiniotwórczą i, że świat będzie bardziej demokratyczny, jeśli o tym, czy coś zostanie opublikowane (choćby ten mały krzyk rozpaczy, krzyk o własnym upadku) będzie decydować jakiś inteligent po dziennikarstwie.
Żakowski i Piątek zaprezentowali rodzaj mentalności charakteryzujący raczej Pospieszalskiego, bardziej pasujący do zaślepionego prawicowca niż do ludzi związanych z Krytyką Polityczną. Oto cieszą się, że policja będzie miała nowy samochód.

Więc cieszmy się wszyscy, hurra, a jak nam się znudzi ten ironiczny świat, rozrzucane tu i ówdzie pomysły, to zawsze będzie można przejść na inne pozycje. Do posępnego Wildsteina, mechanicznego Ziemkiewicza. Nie chcę dożyć czasów, w których nazwanoby ich wolnościowcami. I to jest taki mały apelik do Niedostępnych Lewicy.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Morze, morze...

Nie było mnie jakiś czas.
Byłem nad morzem. Trochę jak bohater książki Iris Murdoch, tyle że nie sam oczywiście, a z piękną niewiastą. Przyjeżdżam z powrotem, odpalam telewizor, komputer i toster, by już po chwili znaleźć się w leju nieostrej dyskusji politycznej. Dlaczego nieostrej?
Zaraz się wyjaśni. Najpierw uśpię moich czytelników kilkoma obserwacjami nadmorskiego życia. Po pierwsze, są ludzie, którzy w ogóle nie powinni jeździć na wakacje, bo zachowują się na nich jakby byli za karę, po drugie, przydałoby się zrobić porządek z tym szałem płacenia za wszystko i wszędzie, nie wiem - może nasłać urząd ochrony konkurencji i konsumenta? Na 200 tys. osób jeden cholerny bankomat w dodatku płatny... ale nie wiadomo ile. Global cash, czy coś takiego. Bałem się sprawdzić stan konta, żeby mnie czasami ta przyjemność nie pogrążyła w dożywotnim zadłużeniu. Po trzecie, morze wpływa na rozwój pewnej cechy zwanej kiedyś cwaniactwem, a dziś przedsiębiorczością. Tu nikt cię nie powiadomi, że za frytki do obiadu trzeba zapłacić dodatkowo, nikt też nie zatroszczy się o udzielenie ci prawdziwej informacji dotyczącej ceny za PKS. Walnie ci tylko, że u niego jest taniej, szybciej i zajebiście, a w ogóle to zrobi ci kurs prawie gratis (ów gratis to oczywiście więcej niż za PKS). A po czwarte, z PKP jest coraz gorzej i na pewno lepiej nie będzie. Kto kupował bilet na dworcu w Kołobrzegu, ten wie, o czym mowa.
Na szczęście takie drobne niedogodności (plus Feel, Doda i "Jesteś szalona" puszczane na max. volume do naleśników z nutellą; Feel i Doda na żywo) nie przeszkadzają wypoczywać na plaży. O ile w tym kraju trafi się raz na jakiś czas słońce i upał.
Wówczas można się pozderzać z falami i poczytać książkę. A los chciał, że na książkę trafiłem przednią. Żałuję, że tak późno.
Zadie Smith. O pięknie. Inspirowana Forsterem (Zadie udało się tego pana pobić) opowieść o środowisku akademickim i różnych konfliktach, zwłaszcza o konflikcie rasowym. Współczesnym.
Nie będę się oczywiście wymądrzał, jaka jest sytuacja czarnych w Ameryce i na świecie. W ogóle nie chcę się wymądrzać na temat środowisk LGBT i mniejszości w ogóle, bo niewiele o nich wiem, sam do żadnej nie należę, ale będę ich bronił jak tylko się da.
I teraz pytanie. Po kogo stronie stanąć w procesie o "hate speech"? Ano jest dylemat. Z jednej strony wolność słowa, której się trzymam, z drugiej konserwatyzm, którego nienawidzę.
Pomijając już fakt, że podobne procesy to taktyczny samobój dla LGBT (w kraju, w którym można dostać grzywnę za zniewagę papieża, co ukazuje typową hipokryzję środowisk konserwatywnych), trzeba powiedzieć jedno. Nie popieram cenzury, uważam, że ktoś kto wytacza podobny proces jest idiotą (choć nie w wypadku, gdy wezwano do pobicia, gdy zniewaga nie była jedynie zniewagą), ale też nie żałuję konserwatywnego pajaca, któremu ktoś wlepi za to grzywnę. Ja go bronić nie będę.
Zwłaszcza, że i tak ma zbyt wielu obrońców.
I tu przechodzimy gładko do nieostrych dyskusji medialnych na temat tolerancji, mniejszości i innych gadżetów, którymi prawicowcy straszą swoje dzieci. Czy ktoś mi powie, dlaczego w panelu poświęconym kwestii muzułmanów w Polsce, w telewizji publicznej, tvp info, nie wziął udział żaden, dosłownie żaden lewicowy publicysta, działacz, filozof? Dlaczego, gdy przychodzi zmierzyć się z jakąś trudną kwestą, do studia telewizyjnego zaprasza się starego kretyna, potrafiącego jedynie bredzić coś o panoszących się wszędzie arabach i Terlikowskiego, dla którego "kontrola imigracji" to coś w rodzaju smarowania chleba na śniadanie? Dlaczego naprzeciwko ustawia się muftiego, który nie ma żadnych szans w starciu z medialnymi wyjadaczami?
I żeby nie było. To nie jest odosobnionny przypadek, gdy udaje się, że w Polsce nie ma lewicowych poglądów. Popatrzcie na komentarze odnośnie sytuacji KGHM i strajkujących związkowców. Popatrzcie na materiały o prywatyzacji, w których uprzejmie pozwala się na wystąpienie Leszka Balcerowicza ze swoją arcymądrością, ale nie przedstawia się stanowisk przeciwnych. I dlaczego, pytam, pozwala się, by dziennikarz cokolwiek komentował, orzekał, co jest dobre, a co złe? Niestety to już reguła. Dziennikarze (z natury niezbyt lotni) pchają się ze swoimi mądrościami gdzie popadnie. Niestety demokracja medialna to już nie za bardzo demokracja.
Żeby skończyć już ten artykuł (bo się denerwuję i aż gorąco mi się robi), polecam zajrzeć na Lewicę Wolnościową.
I niech masy wreszcie powstaną, bo już mnie to trochę męczy, to wyczekiwanie.

piątek, 31 lipca 2009

Co z winnymi?

O Kupieckich Domach Towarowych też nie pisałem w ogóle. A sprawa to ciekawa, bo kupcy jakoś w żaden sposób nie mogą sobie znaleźć sojuszników. Zdrowe społeczeństwo oczywiście z radością wita kolejną poświęconą dla dobra ogółu jednostkę i nie zauważa, że tak naprawdę poświęciło ogół dla jakiejś jednostki (marketu, producenta telewizorów, czy czego tam jeszcze). Politycy milczą, bo temat jest niewygodny. Libertarianie milczą jak zwykle, bo sytuacja jest zbyt rzeczywista - zatem nie istnieje, a anarchiści i socjaliści nie mogą się zdecydować, czy protest był słuszny, bo w końcu strajkowali kapitaliści.
Właściwie kilku obserwacji w związku ze zdarzeniem udało mi się dokonać.
Jeżeli kiedykolwiek na ulice Europy powróci faszyzm, to "Fakt" i jego czytelnicy odegrają w tym niemałą rolę. Hannie Gronkiewicz-Waltz wydaje się, że jest Margaret Thatcher, a prywatne firmy, ku uciesze libertarian, okazało się, mogą bez przeszkód pacyfikować robotników. I jeszcze upośledzeni dziennikarze będą narzekać, że im nie pomagała policja.
A co najważniejsze, stajemy się społeczeństwem poszukiwaczy winy. Każda, najdrobniejsza sprawa potrzebuje winnego. Nie przyjęli cię do pracy, bo źle zawiązałeś krawat, twój synek zmarł na zapalenie płuc, bo dnia tego i tego, pozwoliłeś mu na zdjęcie czapeczki, dziecko wypadło przez okno, bo mama się upiła jednym piwem, w KDT była rozróba, bo policja nie potrafiła upilnować. A w ogóle, na około wszyscy ćpają, i gdzie rodzice, gdzie policja? Gdzie był tata Michaela Jacksona, dlaczego FBI nie upilnowało Johna Lennona? Dlaczego Jasia zabiła cegłówka?
Oczywiście, szukanie winnego jest ważnym elementem radzenia sobie ze światem. Zdaje się może niektórym, że jeśli na okrągło będziemy szukać winy we wszystkim i wszystkich, to nas krzywda ominie. Dziwnym trafem każdy wniosek z takich podróży do czarnoksiężnika z krainy Oz, kończy się ustanowieniem nowego zamordyzmu.
Sądzę, że całkiem zasadne byłoby nakazanie każdemu człowiekowi noszenia kasku. Świat jest niebezpieczny, bloki są wysokie, a samochody szybko jeżdżą. Sądzę też, że w każdym mieście powinno się wybudować plac dla demonstracji, na których wszyscy się wykrzyczą - otoczony wieżyczkami strażniczymi, żeby policjanci w razie potrzeby mogli powstrzymać tę rozwścieczoną tłuszczę, która nigdy nie wie, czego chce i zawsze blokuje, blokuje i blokuje. Czasami to nawet potrafi zablokować ważną dla całego świata decyzję. Zamieszki w Seattle pokazały, że wszystkiemu winna była policja (o oczywistej winie anarchistów-terrorystów nie zapominajmy), która pozwoliła demonstrować w miejscu, w którym demonstrację będzie słychać.
Policja jest też winna każdemu zabójstwu na świecie. A raczej państwo. Państwo jest wszystkiemu winne, a wina to zaniechania, nieuregulowania. Na moje wszyscy powinniśmy być uregulowani. Kamera powinna być na każdej ulicy. Państwo mogłoby to przecież zrobić, a nie robi - więc jest winne.
Państwo jest winne temu, że młodzi Polacy piją. Bo przecież mogłoby monitorować sklepy (pomysł komisji Przyjazne Państwo - prawie jak orwellowskie Ministerstwo Miłości). Jest też winne narkomanii.
Wiadomo, że w Polsce policja ma tak małe uprawnienia, że może bez podania przyczyny (teoretycznie nie może, choć to i tak bzdura - przyczyna może być dowolna) dokonać rewizji osobistej, rewizji bagażu, spisać dane osobowe, wejść do mieszkania nawet w nocy i jeszcze bez wysunięcia zarzutu zamknąć na 48 godzin. Te maluśkie uprawnienia to narzędzie polityki antynarkotykowej.
Ostatnio drugi szeryf IV RP (bo pierwszy to ta mała ciapa z dużego domu w centrum Warszawy), Zbigniew Ziobro stwierdził, że trzeba karać posiadaczy nawet 0.0000000000000002 grama marihuany. Dlaczego?
Zbysiu oczywiście zgadza się, że narkomania to problem medyczny, nie kryminalny. W zasadzie to on się nawet zgadza z pomysłem PO o "liberalizacji" prawa antynarkotykowego (w cudzysłowiu, bo tyle ma to wspólnego z liberalizacją, co wszelkie pomysły PO), tylko zapytuje: A co zdrobnymi dilerami, którzy też noszą przy sobie zawsze małe porcje narkotyków?
Zbysiowi nie chodzi o drobnych popalaczy. Zbysiu się martwi dilerami.
Ja zatem postuluję, gdy tylko dojdzie do morderstwa, wsadzać do więzienia wszystkich znajomych ofiary. Na pewno któryś z nich mógł tego dokonać. Zaś na pytanie, "co z niewinnymi", spytać "a co z winnymi?".

sobota, 25 lipca 2009

Struktura Michaela Jacksona

O Michaelu nie pisałem w ogóle. Po pierwsze dlatego, że wszyscy pisali, a ja jestem punk i w ramach walki z wszystkimi schematami..., po drugie dlatego, że Żulczyk Jakub napisał na swoim blogu bardzo fajne podsumowanie różnorakich wypowiedzi. I chwała mu za to (bo przecież nie za Radio Armageddon).
Będzie więc o Michealu. Dlaczego?
Śmierć Jacksona straszliwie prowokuje. Najbardziej artystów i dziennikarzy muzycznych. Maryla Rodowicz powie nam, co jest potrzebne, a co nie, Krzysztof Varga oznajmi, że nie płakał (jakby to kogo obchodziło), a socjolog w telewizji z poważną miną odkryje to, co odkrywał już tysiąc razy. Że celebryci to celebryci, książęta, królowie, że nie wiadomo, czym była księżna Diana i John Kennedy, bo z jednej strony pasują do tradycyjnego modelu opłakiwania (władca nasz umarł, jejku, jejku), a z drugiej przecież nieźle im szła rozmowa z mediami. Że nie mamy już autorytetów, że ich zastąpiono Michaelem Jacksonem, Kubą Wojewódzkim i Szymonem Majewskim.
Tak, tak, młodzi Polacy w grono autorytetów wpisują same gwiazdy popkultury. Świat jest na przepaści.
Gdyby mnie ktoś pytał, to popieram młodych Polaków. Młodzi Polacy wiedzą, jak się zrelaksować, jak odpocząć. Czy nie jest całkiem zasadne w tych czasach traktowanie za autorytety mistrzów relaksu? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że moim autorytetem jest doktor House i Dexter, psychopatyczny morderca. Tym razem świat już jedną nogą wkroczył w przepaść.
W dodatku ma przepaskę na oczach.

A jednak sprawa jest bardziej złożona. W tekście Wpływ koncepcji człowieka na koncepcję kultury Geertz zauważa dość ciekawe ograniczenie metodologiczne antropologii. Sprowadza się ono mniej więcej do tego, że z jakiegoś powodu, badacz zakłada, że voodoo jest religią, że obrzędy przejścia, palenie szałwii przez Mazateków i picie Ayahuasci to obrzędy religijne połączone metafizyczną nicią z chrześcijaństwem. Metafizyczną, bo sprawa dotyczy pojęć i substancjalnego ich traktowania.
Jak to się ma do Michaela? Ano, w ten sposób, że szum wokół Jacko traktujemy jak szum wokół Jana Pawła II. Z jakiegoś powodu, jak antropolog uznajemy, że to ten sam szum, choć ze zmienionym przedmiotem. Niedługa stąd droga do uznania, że Mahomet był arabskim Jezusem. To takie myślenie.
Dlaczego więc nie uznać, że to nie celebryci stali się autorytetami, lecz że pojęcie autorytetu zostało przeniesione, słowo i pojęcie się rozminęły, a być może nawet samo pojęcie pod wpływem zmian kulturowych uległo transformacji? Być może wszyscy ci ludzie, którzy płakali na pogrzebie Michaela nie kochali go bardziej niż Papieża (po którym pewnie często płakały te same osoby), ale inaczej; może Micheal nie jest ważniejszy niż Papież, ale ważny w inny sposób. Dlaczego wszystko trzeba stopniować i zamykać w strukturach, które po rozbiórce okazują się tak uniwersalne, że aż pozbawione odniesienia? Przebija duch Kmity, Freuda i Marksa, przebija szkoła austriacka.
But Geertz is my man.

sobota, 11 lipca 2009

Ajdukiewicz i Stirner, by język ruszył z miejsca.

Jakoś nie mogę napisać dłuższego tekstu, bo terminy gonią i na porządną pracę na razie nie mam czasu. Chciałem tylko podzielić się kilkoma spostrzeżeniami, rozwiać może wątpliwości, które się rodzą, gdy ktoś wpadnie na pomysł, by Ajdukiewicza sprawdzić. Już słyszę te pytania dziwaczne - w czym Ajdukiewicz jest taki wolnościowy, dlaczego wpisuję go w poczet anarchistów (podobnie jak Bergsona chociażby, który też przecież specjalnie anarchistą nie był).
I co, do licha, ma wspólnego Ajdukiewicz i Stirner? Analityk i berserk?

O Ajdukiewiczu mówi się zwykle, że jego teoria radykalnego konwencjonalizmu odnosi się tylko do języków sformalizowanych i jest przez to (choć nie tylko) bezużyteczna. Zwraca się też uwagę na traktowanie przez Ajdukiewicza języka jako systemu w odróżnieniu od przełomowych Dociekań... Wittgensteina, które nazbyt często traktowane są jako ostateczne objawienie w tej kwestii. Takie stawianie sprawy wydaje mi się nie tylko błędne, ale również obarczone pewnym dziwacznym ograniczeniem, żeby nie powiedzieć - niemal świadomym zawężeniem interpretacji. To, co się tyczy Ajdukiewicza to przecież nie kwestie formalne w zasadzie, nie opis języka jako takiego, języka nauki, lecz opis rozumu. Nie indywidualnego - bo w tym temacie Ajdukiewicz wspomina jedynie nieartykułowane procesy sądzenia (wyodrębnienie tej kategorii jest, jak sądzę, ważnym krokiem do budowania pewnego zaplecza ideologicznego), lecz rozumu uspołecznionego. Sam Ajdukiewicz zaznacza oczywiście w ostatnim akapicie Obrazu świata..., że przedstawiona przez niego teoria jest jedynie typem idealnym, raczej czymś na kształt wzoru fizycznego, sytuacją w próżni, dlatego nie rości sobie prawa do oddania Prawdy, czyli - jak się rzeczy mają. Zwłaszcza, że w tej sprawie Kaziu wykazuje daleki sceptycyzm i wyprzedza o te parędziesiąt lat zdanie Rorty'ego o tym, że prawda leży tylko w języku, że szukać jej poza nim to niepotrzebny trud.
Teoria Ajdukiewicza jest przydatna do analizy ideologii (bo i w gruncie rzeczy, czym jest rozum uspołeczniony, jak nie globalnym sprzężeniem ideologii?). Przydatna, gdy idzie o zbadanie społecznego procesu dialektycznego i jego najmniejszej formy - dyskusji. To, że dyskusja, a i sam rozum uspołeczniony są chaotycznym zlepkiem, często różnych dyrektyw znaczeniowych (w wielu przypadkach, nawet dyrektywy aksjomatyczne bywają ze sobą sprzeczne) nie jest jeszcze dowodem, że nie można badać dialektyki w ajdukiewiczowskiej perspektywie. Jest bowiem ona (dialektyka) zawsze oparta o coś w rodzaju Najwyższego Trybunału. Takim Trybunałem w dyskursie racjonalistyczno-idealistycznym, czy też w przypadku ścierania się dwóch realizmów teorio-poznawczych będą tak naprawdę tylko i wyłącznie wyróżnione w Języku i znaczeniu dyrektywy dedukcyjne, walka zaś będzie przebiegać na polach aksjomatów i dyrektyw empirycznych, przy czym, w przypadku skrajnego realizmu będzie to dosłownie walka na pięści - w takiej perspektywie proces dialektyczny nie wyjdzie poza własne ramy, znajdzie się w trwałym zamknięciu, otoczony dwoma (trzema, czterema...) dyktaturami znaczeń.
Konwencjonalizm ten impas przełamuje, nie jest więc tylko sposobem opisu (prawdziwym, gdy przyjmiemy jamesowską wykładnię prawdy), ale też sam w sobie prowadzi, o ile przyjmie go jakiś podmiot dialektyki (a nie zapominajmy, że bez podmiotu dialektyka jest niemożliwa; tekstu nie ma, lecz się go używa) do gwałtownego wypłynięcia na powierzchnię użyteczności. Pojęcia już nie walczą ze sobą, dialektyka nie spełnia się przez śmierć jednego z podmiotów (czy zaginięcie tekstu, czy niemożliwość jego odczytania), lecz przez negocjację.
Negocjacja to element anarchiczny filozofii Ajdukiewicza. Sam nie używa tego słowa, nie mówi nawet o dialektyce, lecz widać wyraźnie, że w starciu dyskursów, negocjacja jest jedynym wyjściem, gdy się o konwencjonalizm oprzeć. Taka negocjacja może przebiegać w oparciu o etykę, o poprzednie znaczenia, o poprzednią arbitralność (jeżeli oczywiście owa arbitralność zdoła umknąć sytuacji, w której się znalazła, co wcale nie jest takie rzadkie), o wrażliwość wreszcie i intuicję, o nieartykułowany dyskurs. Pojęcie to nie tylko sugeruje nam anarchiczność rozwiązania Ajdukiewicza (chociaż być może nie niezależność - wciąż trzeba pamiętać o tym, że czyste poznanie nie jest wcale czyste, że rządzi nim coś, co Quine opisywał jako epistemologię znaturalizowaną, choć czy wówczas moglibyśmy w ogóle wyobrazić sobie intuicję, czy też wyobrazić sobie, że świat można poukładać inaczej?) , ale też jego demokratyczność. Oto sami, bez udziału władzy (języka, rozumu uspołecznionego, kultury najogólniej) tworzymy znaczenia, dyrektywy, aksjomaty; możemy twardo i konsekwentnie głosić ich relatywizm; możemy też oszukiwać i, przeciwnie, postulować ich esencjalność i konieczność. Nie będzie to nigdy demokracja całkowita, bo dla potrzeb komunikacji będziemy obarczali swoje zdania teorią, ale w jakimś zakresie, w niszach nieuwagi możemy zawrzeć kosmetyczne zmiany, forsować je, tworzyć zmiany jeszcze większe, aż wreszcie utworzyć i rzucić Rozumowi język, w którym po znaczeniach można się ślizgać, po sensach skakać, a konsekwencje dają się odroczyć i zatrzymać. A to tylko jedna z możliwych wersji pozytywnych tej filozoficznej demokracji, anarchizmu.
Stirner może nie do końca to zrozumiał, może nawet za bardzo był oszołomiony własnym odkryciem, zerwaniem wszelkich iluzji, by dostrzec jego możliwości. Kto czytał Jedynego... ten łatwo zauważy ów wybieg, o ile skojarzy go z Ajdukiewiczem. Stirner masakruje dyskurs, masakruje rozum, ale ostatecznie sam buduje nim własną wersję poztywną. Rzeźbi popiołem.
I być może właśnie dlatego, trzeba było czekać aż na scenę wkroczy Nietzsche*, by dialektyka mogła ruszyć z miejsca, co nie zmienia faktu, że Stirner się do owego pędu ku wolności przyczynił.
I tyle przemyśleń.


*Wbrew pozorom Nietzsche nie popełnił tego samego błędu, co Stirner. Wydaje się, że w twórczości Fryderyka, postulat nowej moralności wynika z jakiegoś pozaracjonalnego kompleksu, zupełnie jakby Nietzsche karał się za własną wrażliwość.

piątek, 10 lipca 2009

[Short wpis]

Dawno u Bendyka nie byłem, a tu proszę - bardzo ciekawy tekst o patentach:

http://bendyk.blog.polityka.pl/?p=656

No i w Krytyce Politycznej - prawie kontrekonomia (dużo i jednocześnie nic wspólnego). Dr hab. Ewa Graczyk pisze tak:

http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Graczyk-Odmiency-calej-Polski-laczcie-sie/menu-id-34.html

A i też u Jasia Skoczkowskiego fajny tekst, świeży taki:

http://mrotchnypontchushzagwady.wordpress.com/2009/06/28/no-nie-zgadniecie-co-anarchizm/

I tyle chyba.

Sweter i garnitur.

"Nie mogą się sami reprezentować; muszą być reprezentowani"
Karol Marks, 18 brumaire'a Ludwika Bonaparte



Siadam przy kawie i drożdżówce, Głos Wielkopolski tuż obok, a tam na pierwszej stronie informacja, że plany są takie, by z Cegielskiego zwolnić pięćset osób. Gdyby ktoś nie wiedział, to Cegielski jest jednym z najważniejszych bastionów roszczeniowego związku Inicjatywa Pracownicza (czyt. awanturników, anarchistów, zadymiarzy, terrorystów) i, oczywiście, a jakby inaczej - upada właśnie przez ów związek. A raczej przez lidera - Marcela Szarego.
Marcel Szary jest niemedialny, więc można go okładać. Niemedialny jest właściwie każdy lider związkowy, ale ci z Solidarności przynajmniej czasem ubiorą garnitur. Nawet Ziętek z PPP chodzi w garniturze, bo zorientował się, że za swoją "robotniczą" pensję może sobie na to pozwolić. Pisałem już kiedyś o naszym cudownym pędzie na zachód, o prof. Staniszkis, o tym, że zbudowaliśmy sobie horyzontalną tożsamość człowieka zachodu, który nie tylko już chce, by rządzący byli ładni i ładnie się uśmiechali, ale by też reprezentanci czegokolwiek byli ładni i ładnie się uśmiechali. A przede wszystkim, by się kierowali zasadą - "jeśli wlecisz między wrony, musisz krakać jak i one". Czyli po prostu - chcesz stanąć w obronie bezdomnych, kup sobie garnitur z Hugo Bossa.
Rządzący nie słuchają ludzi w sweterkach, o czym swego czasu przekonał się Andrzej Lepper. Dlatego zmienił sweterek na garnitur, zatrudnił pana od piaru i zaczął mówić językiem władzy. Oczywiście od początku było wiadomo, że to karierowicz i polityczny degenerat, ale o tym już nikt nie mówi - w dyskurs publiczny poszedł schemat: "jak zmienisz sweter na garnitur, to będzie jasne, żeś farbowany lis i populista". No więc, Szary, zakładaj garnitur - krzyczą dziennikarze.
A już zwłaszcza Paweł Mikos.
Pan Paweł wyskrobał ciekawy artykuł, w którym dwukrotnie przytacza wypowiedź Jarka Lazurko (prezes Cegielskiego), że to Szary jest za wszystko odpowiedzialny. No i żeby każdy czytelnik zrozumiał - "informacja" ta pojawia się na początku i na samym końcu.
Poza tym, że spojrzenie pana Pawła wygląda na zmanipulowane, jest ono w typowy sposób pozbawione szerszego zaplecza teoretycznego, dzięki któremu już na wstępie możnaby było wykreślić wypowiedź pana Lazurko jako niereprezentatywną i skrajnie nieobiektywną.
Zresztą po co ja to piszę? W końcu to banał swierdzić, że doczekaliśmy czasów, w których każdy idiota może zostać opiniotwórcą.
Banał to też stwierdzić, że dziewięćdziesiąt procent dziennikarzy w tym kraju uważa środowiska robotnicze za masę debilów, która bezwolnie idzie za marchewką (artykuł pana Mikosa skutecznie pomija fakt, że IP jest większością zakładową). I znów - ciekawe co na to Krytyka Polityczna i Sławek Sierakowski, który woli zajmować się tak niemainstreamowymi tematami jak wręczenie Hiacynta przez środowiska LGBT Palikotowi.
Palikotowi zdarzył się, co prawda, jeden wyskok nieświadomie antygejowski, ale to nie znaczy, że LGBT nie ma prawa czuć, że to właśnie on broni ich praw. Zwłaszcza w sytuacji, gdy pan Sławek się obraził, tupnął nóżką i na Marsz nie poszedł. Sytuacje są zbieżne, bo w obu występuje to samo zjawisko, które zresztą Sierakowski jasno i dobitnie skomentował - uciśnieni to motłoch, który potrzebuje przewodnika. Cudownie.

niedziela, 5 lipca 2009

Roszczeniowi lokatorzy i zasady.

Nie od dziś wiadomo (z Gazety Wyborczej), że lokatorzy są roszczeniowi z natury. Cały czas czegoś chcą, jakichś mieszkań komunalnych, jakichś obniżek czynszów, opóźniają jakieś ważne dla miasta decyzje i generalnie jakoś tak pasożytują na zdrowej liberalnej Polsce, udręczonej matce nas wszystkich - Polaków.
A Kraków traci (wszystko tutaj).
Oczywiście sam artykuł to jeszcze nic, nie powinniśmy się specjalnie burzyć. Perspektywa poznawcza pani Magdaleny to typowa licealna porażka, wypowiedź jak z lekcji WOSu. Czyli? Opóźnienie czasowe. Kompleks istnienia w średniowieczu, gdy cała reszta świata łazi po Księżycu. Na zachodzie odnawiają kamienice w centrum - u nas też odnawiajmy. A jak ktoś blokuje takie decyzje? Wsteczniak, wsteczniak, wsteczniak, który za swoją wsteczność powinien spać w poczekalni Dworca Głównego.
Tacy jesteśmy wrażliwi.
A komentarze pod artykułem? Takie, że się za bardzo nie chce ich komentować. Najlepsza tradycja neoliberalizmu - moja kamienica, moje królestwo. Jak się nie wyniesiesz, zastrzelę. Bogaci i dobrzy mieszkają w centrum, biedni i źli na peryferiach - naturalne prawo społeczne.
Zostawmy jednak zdrową tkankę naszego społeczeństwa (wyborcy PO z dostępem do internetu) i pomyślmy o zasadach. W końcu radny PiS, Wojciech Kozdronkiewicz o zasadach mówi, a i pewnie postępuje według nich zawsze i wszędzie.
Zdaniem Wojciecha Kozdronkiewicza wiele z organizacji lokatorskich budzi wątpliwości. Oczywiście z powodu sojuszu z nieprawomyślnymi anarchistami - w końcu wiadomo nie od dziś (też z GW), że anarchiści to zadymiarze i terroryści.
Niech lokatorzy walczą o swoje zgodnie z prawem (ciekawe co na to Krytyka Polityczna?).
Zgodnie z zasadami.
I teraz zostawmy na moment artykuł pani Magdy i przeskoczmy szybko na stanowisko nieco dwuznacznych libertarian.
Na liberalis trwała ostatnio długa dyskusja pod tekstem Filipa Paszko (tu). Nie jest specjalnie warta uwagi, bo to jakby czytać jedno zdanie tysiąc razy, ale parę ciekawostek można wyłuskać. Otóż, libertarianie są po stronie lokatorów i po stronie właścicieli. Owszem, zauważają, że dzisiejsze stosunki własnościowe powstały na drodze niezbyt wolnościowej, ale jednak... prawo własności to prawo własności. Mało. Dowiedziałem się również, że w tym systemie winniśmy się zachowywać według pewnych zasad, które obowiązywałyby w systemie wyśnionym - libertariańskim. Piękna taktyka, czyż nie? Konstruuję arkadię bez monopoli, zła i z pełnym zatrudnieniem, domniemuję, jakie zasady taki stan rzeczy zakonserwują i polecam kierować się tymi zasadami w świecie, w którym są monopole, zło i bezrobocie. Czyli już zupełnie prosto - lokator stojący przed perspektywą eksmisji powinien pomyśleć, "wszystko w porządku; jak nastanie anarchokapitalizm - wszystko będzie w porządku".
Sołżenicyn też mógł odbębnić swoje w obozie, ale nie. Musiał napisać ten swój Archipelag... chociaż Stalin mówił, że w przyszłości to będzie raj, proszę państwa, raj.
Niestety kolejny raz okazuje się, że pęd do zasad tylko potwierdza giddensowską teorię o bezpieczeństwie ontologicznym, unaocznia nam fakt, że wszelkie zasady się wytarły, że zawsze są one powołane do określonego celu, obrony określonych interesów. Koniec końców musi nastąpić taka sytuacja, w której rozpacz wygra z zasadami, a lokator, zwolniony pracownik, czy żebrak aresztowany w imię akcji Miasto Know How, będzie musiał je rozbić, utrzeć w pył. Zasady to opresja, którą przekazujemy z najlepszymi intencjami.
Nie trzeba czytać Bakunia, by to stwierdzić, nie trzeba siedzieć w Stirnerze. Wystarczy konkretna, wolna od władzy języka wrażliwość. Na koniec przytoczę fragment z opowiadania mojego dobrego przyjaciela:

– Wszystko w końcu i tak sprowadza się do jednego. System jest wydajny, albo niewydajny. Na świecie jest chujowo, ale to nie nasza wina, my ten świat tylko zastaliśmy. No, więc, przyjmijcie to, panie i panowie do wiadomości, każde wasze jebane zdanie, odkąd tylko się urodziliście, to była przekazywana z pokolenia na pokolenie cegła nieszczęścia.

Gdy wyrzucą cię na bruk, żeby zbudować lunapark, porozmawiamy o zasadach.

PS. Więcej o zasadach jeszcze będzie, bo zdaję sobie sprawę, że to tylko taki wstępik :)

czwartek, 18 czerwca 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki.

Będzie o Maleńczuku i Lewiatanie.
Jak wiadomo z TVNu, M. Maleńczuk wdał się ostatnio w "zabawny" konflikt z prawem. Będąc pijanym, próbował pomóc leżącemu na ulicy człowiekowi. Pech chciał, że zapragnął pomagać przy policji. I tu ważna informacja dla kogoś, kto ukończył kurs ratownika WOŚP.
Przy policji się nie pomaga.
Policja, po pierwsze, radzi sobie lepiej. Po drugie, profesjonalnie. I żaden zapijaczony artyścina policji nie zagrozi, bo przecież w drabinie społecznej każdy pijak jest niżej od policjanta.
A właściwie, nie przyjmujmy nawet żadnego społecznego kryterium. O drabinach to sobie mogą pisać na socjologii, my dla odmiany uznajmy, że policjant jest obiektywnie wyżej, bo takim go Bóg stworzył.
Zgodnie z Prawdą więc historia tak się dalej rozwija. Maleńczuka powstrzymują od udzielenia nieprofesjonalnej pomocy, Maleńczuk obraża funkcjonariuszy państwa, a zatem państwo, a zatem nas wszystkich, bo przecież my to państwo wybraliśmy.
Macieja M. skazano na trzy tysiące złotych grzywny i obietnicę poprawy. Tę drugą karę zafundował mu TVN nadając całej historii klimat komedii Felliniego.
Zadziwiające, że nikt nawet nie spytał o to, czy policjanci przekroczyli uprawnienia. Widać, nie został zaburzony żaden porządek rzeczy; dziennikarz, papierek lakmusowy społeczeństwa, uznał, że wszystko jest w porządku, że policjant ma pełne prawo powstrzymać pijanego.
Przed czym? A to już zależy od policjanta.
(W końcu bycie pijanym już samo z siebie uznawane jest za przestępstwo. Przypomina mi się sytuacja sprzed kilku lat. Z trzeciego piętra wypadło dziecko. Matka miała 0,2 promila alkoholu we krwi, a zatem z pewnością była nieprzytomna. Może nawet sama wyrzuciła dziecko w pijackim amoku?)
Nic dodać, nic ująć.
Jak to się wiąże z Lewiatanem?
Nie chodzi wcale o hobbesowskiego stwora, choć skojarzenie się przyda. Rzecz o konfederacji pracodawców znanej pod tą nazwą.
Otóż, uznała ona, wespół z bonzami Solidarności i rządem Donalda, że ograniczenie praw pracowniczych wyprowadzi kraj z kryzysu. Tu informacja o pakiecie (za CIA). Nie będę wnikał w zasadność takich rozwiązań, bo po prostu nie mam na to siły. Naszła mnie jednak taka refleksja na temat Hobbesa.
Jaka jest różnica między Lewiatanem w czasach Hobbesa i Lewiatanem ery ponowoczesnej? Otóż, u Hobbesa Lewiatan był, a w erze ponowoczesnej się on objawia. Objawianie się ma zresztą to do siebie, że już jakoś z definicji maskuje, że jest i trwa, nawet jeśli jest i trwa jedynie chwilowo i fragmentarycznie. Przekładając to na sytuację z Maleńczukiem - Lewiatan objawił się w policjancie. Tylko objawił. I nie chodzi mi tu o działanie policjanta. Gdyby to ono było przedmiotem refleksji, uznalibyśmy, że i w przypadkowym zabójcy się taki Lewiatan objawia.
Nie, nie. Ujrzeliśmy hobbesowskiego stwora w relacji TVNu. Dopiero tam doznaliśmy "objawienia", że istnieje coś anarchicznego, co nie tyle jest ponad prawem, lecz raczej ponad człowiekiem. Analogicznie z Konfederacją Pracodawców.
Nietzsche narzekał, że w erze nihilizmu zabraknie klasy wyzwalającej.
Widać, era nihilizmu wciąż jest tylko na horyzoncie.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Ciekawy problem z liberalis.

www.liberalis.pl
...do niedawna blog co jakiś czas stawiający pomost między lewicą i prawicą. Od niedawna siedlisko klasycznego prawactwa w niezbyt dobrym guście.
Ot, taki krótki przegląd z ostatnich dni.
Gwiazdowski. Ekonomia to nie moja działka i nie będę się wymądrzał, natomiast do Gwiazdowskiego czuję głęboki szacunek, bo w dobie kryzysu jest jednym z niewielu ekonomistów, który nie udaje, że wie, jakie wypowiedzieć zaklęcie, by się rynek "wyregulował".
Długie zdanie.
Dalej jakiś tam tekścik wyrusa, o którym już pisałem. Przy tym żenujący (jak większość tekstów tego pana) Janusz Bożydar Wiśniewski... mieszanka podań ludowych z paranaukową teorią a'la Janusz Korwin-Mikke. Choć i tak zdaje mi się, że autor się rozwija. W przeciwieństwie do wcześniejszych, scholastycznych pierdół, to dzieło nawet da się czytać.
Potem pojawia się tekst faceta, który zamierza zrezygnować z emerytury. Cel szczytny, bo jak sam twierdzi, nie chce okradać innych ludzi i nie chce wspierać "fałszywej solidarności". Można się nad tym zastanawiać, gdyby nie fakt, że większość ludzi uznaje podatki za jakąś tam solidarność. Oczywiście, podatki, składki na ZUS itd. to kradzież - nie mam wątpliwości, ale przy tym, jest to jakiś sposób na skolektywizowanie części zysków wielkich posiadaczy. W teorii oczywiście.
W praktyce zawsze wychodzi, że biedny i tak jest biedny a bogaty jeszcze bogatszy i bez prawdziwej zmiany systemowej zawsze tak będzie.
Dalej cała reszta tekstów... hmmm... jak tak przeglądam, nawet nie jest najgorzej. Obserwacje wtórne i nieświeże, w dodatku autorów, których nie lubię (np. wojownik pro-life Critto), ale niezbyt prawicowe w wymowie. Choć, czy legalizacja narkotyków nie weszła jeszcze do kanonu UPR? Podejrzana sprawa.
Tak naprawdę jednak, chciałem się podzielić pewną refleksją dotyczącą ruchu libertartariańskiego. Otóż, dlaczego libertarianie nie są "left"?
Ano nie są z tego powodu, że nie domagają się zmiany systemowej. Zbyt często mylą bowiem słowo "system" z "ustrojem politycznym".
Przykład? A oto i on.
Kiedyś, dawno temu, gdy pierwszy raz usłyszałem o Foucaultcie myślałem sobie, "a, taki sobie Marks jakby, inne ujęcie marksowskiej nadbudowy", miesiąc później sądziłem już, że Foucault odkrył pewien fragment nadbudowy dotychczas nieomawiany i tu jest jego zasługa. Dopiero, gdy uważnie przeczytałem Archeologię wiedzy, doszło do mnie, że to, co przedstawia Foucault nie jest ani fragmentem, ani samą nadbudową, lecz jej matrycą. Cała nadbudowa obraca się na dyskursie i tylko w jego ramach.
Libertarianie natomiast nie wyszli poza... no właśnie. Zdaje się, że Foucaulta nie za bardzo znają. Ostatnio jeden z czytelników powołał się na tekst jakiegoś XVII-wiecznego myśliciela, który zauważył wpływ zgody społeczeństwa na istnienie władzy, czyli jak nic, nie wyraził nawet tego, co Marks (choć sprawa była zbliżona), ale śmiał stwierdzić, że facet o te kilkaset lat wyprzedził Foucaulta. I tu jest problem z libertarianizmem.
Oni nie są w stanie zrozumieć, że prawdziwa opresja nie jest w naszych racjonalnych sądach, że np. twierdzimy, jakoby "bez władzy ani rusz", ale w tym co przed nimi. Prawdziwa opresja jest w strukturach języka, które na pewne sądy nie pozwalają. O czym nie można mówić, o tym należy milczeć - to Wittgensteinowskie zdanie wisi nad człowiekiem w każdej sytuacji. A co konkretnie? Przede wszystkim odsyłam do Foucaulta i jego "reżimu prawdy". Poza tym sprawa leży w pewnym przyporządkowaniu znaczeń, które niemal zawsze zostaje "powołane" dla obrony status quo. Dlatego, "wyzwolenie się od władzy jest niemożliwe", "wolność pozytywna jest wewnętrznie sprzeczna", "altruista to tak naprawdę egoista" itd. Najlepszym przykładem ilustrującym tę libertariańską ułomność są przemyślenia Rothbarda, zaś erupcją obiektywistycznego wulkanu - scholastyka Molyneaux (tego współczesnego, z Kanady). Aczkolwiek wiele takich, ciosanych z drutu kolczastego twierdzeń pojawia się w komentarzach pod tekstami, jako oczywiste i niepodważalne presupozycje.

I tyle. Chciałem wspomnieć o systemowej "pseudozmianie" u libertarian, ale to dłuższy temat. W ogóle to się uwziąłem i jak będę miał czas, skrobnę tu jakąś szerszą i gładką krytykę anarchokapitalizmu.
Z pewnością znajdzie się w niej krytyka liberalnego pojęcia wolności, dyskurs wolnorynkowy i austriacka prakseologia (choć może się okazać, że ta ostatnia to grubsza sprawa, która niekoniecznie sprowadza się do wspomnianego wcześniej "paradoksu altruisty"). A to nie koniec.

sobota, 13 czerwca 2009

Kilka uwag o kapitalistycznej tożsamości

Kształtujemy się dwoma czynnikami, lub inaczej - jesteśmy nimi kształtowani, albo, mówiąc jeszcze dokładniej jesteśmy kształtowani za ich pośrednictwem. Okulary są ludzkie i zewnętrzne, rekwizyty nieludzkie i też zewnętrzne raczej, choć pozory wewnętrzności muszą zachować. W końcu to nasz budulec.
Pierwszym czynnikiem jest oczywiście towar. Marka, logo, takie rzeczy. Naomi Klein już o tym pisała.
Drugim (o tym to już pewnie z milion stron napisano) jest narodowość, a ściślej może język etniczny.
Czyli banały.
Zadziwiające jednak, jak tych banałów potrafią ludzie bronić. Całkiem niedawno CIA podawało informację o Włochach skazanych na wieloletnie więzienie za pomoc tonącym imigrantom, w Holandii partia narodowych idiotów zdobyła osiemnasto procentowe poparcie, a w całej Europie coraz większej liczbie ludzi przeszkadza Arab, Cygan i Turek na ulicy.
Oczywiście to nie jest ksenofobia. Skądże.
Żiżek wspomniał przy okazji wykładu w Warszawie (gdzie dokładnie, nie wiem; byłem na Żiżku w Poznaniu) o zjawisku zwanym "oświeconym antysemityzmem". Teza stanowiska głosiła, że "by nie doszło do wielkich pogromów narodu żydowskiego, konieczne są małe pogromiki". Coś w tym stylu. Niezwykle przypomina to dzisiejsze stwierdzenia niektórych ludzi, obwiniających za wzrost znaczenia faszyzmu w Holandii, Niemczech itd. samych Arabów i proimigracyjną inteligencję. Idzie to mniej więcej w ten sposób: "nie wpuszczajmy do Europy obcokrajowców, bo w przyszłości wywoła to reakcję nazistów".
Najgorsze, że na oko, stanowisko to może być całkiem racjonalne, a przynajmniej zachowuje takie pozory. Rzeczywiście, w zetknięciu z obcym, jedną z reakcji będzie krańcowe zaprzeczenie, a chęć zachowania własnej tożsamości może się okazać silniejsza niż "chrześcijańskie wychowanie". Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jak silna jest opresja tożsamości. Nie, nie dlatego, że rodzi rekację na obcego, ale dlatego, że po usłyszeniu wcześniejszego argumenty "oświeconego antysemityzmu" możemy uznać za racjonalną konsekwencję WYDALENIE IMIGRANTÓW. A przecież, na gruncie chrześcijańskiej etyki, winą raczej obarcza się agresora, czyli w tym wypadku nazistów, faszystów i narodowców wszelkiej maści.
Oczywiście napotykamy tu straszny problem, który z miejsca każdy narodowiec wykorzysta. Mianowicie, gdybyśmy jednak doszli do tego momentu, w którym winimy za konflikt faszystów, ktoś krzyknąłby, że obcokrajowcy zawłaszczają "naszą" ziemię i jeszcze narzucają "swoje" prawo, a jakiś konserwatywny liberał otwarcie stwierdziłby, że dochodzimy do sytuacji, w której imigrant ma większe przywileje niż bohater narodowej epopei.
Reakcja jest zatem nieunikniona?
Straszna to wizja, prawie jak u Baumana. Zresztą sam Bauman w "Tarapatach tożsamości..." mówił o tym, że pustka po fizycznych granicach oddzielających obcego od nas zostanie zastąpiona inną fizyczną granicą. Wydaje się więc, że potrzeba fizycznej granicy jest automatycznie wpisana we wszelkie segregacje tożsamościowe; gdy zanika, trzeba ją stworzyć. Nie wystarczy, że Arab ma ciemniejszą skórę niż my; trzeba to jeszcze zaznaczyć jakąś barierą materii. Już nawet nie sama różnica ma pozostać w sferze ontycznej, ale wyraźnie ma się też zarysować przepaść między obcym a "ja". Nie trzeba chyba dodawać, że mechanizm ten sam się napędza i zdobywa status samospełniającego się proroctwa. Taką samą, jak sądzę, sytuację opisywała Gayatri Spivak, w odniesieniu do ludów postkolonialnych. Tam materialną barierą stawały się pieniądze i język.
A jak to wygląda w sferze kapitalistycznej narracji tożsamościowej? Otóż, przykład Starbucks jest tu całkiem na miejscu. Kawa z logo międzynarodowej korporacji (w dodatku z kilku procentową etykietą "fair trade") wspaniale służy komuś, kto postrzega się jako BoBo. Burżuazyjna Bohema i Japiszony - to grupa docelowa dla fast-coffee.
Oczywiście, jak to zawsze bywa w przypadku tożsamości, nigdy jej nie tworzymy, ani nie odnajdujemy, lecz co najwyżej wybieramy którąś z tych narzuconych. W tym przypadku, ów określony lifestyle oddzielono barierą pieniężną, podobnie jak to wcześniej zrobiono z popularnymi wśród młodych-aktywnych loftami. Oczywiście, to nie koniec segregacji. Określona kawa niesie za sobą potrzebę grodzonego osiedla, silnego poczucia własności (przy jednoczesnym jego symbolicznym odrzucaniu - turystyce). Dalej zaś całego systemu bogatych dla bogatych (klient starbucks pracuje w starbucks).
Pozornie, mamy więc tożsamościową schizofrenię. Jej pozór wykazywał Barber w "Dżihad kontra McŚwiat", ale i ja coś dodam od siebie.
W rzeczywistości, ponowoczesny świat akcentuje obie tożsamości równie silnie, chyba najsilniej jak to było możliwe. Narodowość i klasowość zostają ze sobą powiązane, żyją w bezgranicznej symbiozie. Dzięki systemowi kredytowemu, Polak może aspirować do klasy próżniaczej, która to klasa (a chodzi tak naprawdę o niezbyt próżniaczych BoBo i Yuppies) jest zarazem określoną etnicznie grupą. Ludźmi zachodu. I tak podzieleni na podgrupy, ludzie zachodu wiążą swoją narodową i językową tożsamość z określonym kapitalistycznym stylem życia, zyskując nową broń przeciw imigrantom i ustanawiając potrzebę materialnej bariery.
Każdy biedak to Turek, każdy turek to złodziej, każdego złodzieja trzeba dyscyplinować i karać.
Oto sylogizm reżimu tożsamości.
Na liberalis.pl opublikowano śmieszny tekst o panu Winieckim. Tekst nie dlatego śmieszny, że śmiesznie napisany, ale dlatego, że autor mimo iż zarzeka się, że profesora nie lubi, a wręcz się z niego "nalewa", to jednak w jakiś tam sposób go pochwala. Oczywiście dostało się wszystkim "ciotkom Matyldom", które nie rozumieją oświeconej wizji neoliberalizmu, gdzie państwo "zbytnio" nie ingeruje w gospodarkę.
Strach pomyśleć, co autor napisałby o krytykach prawdziwego libertarianizmu.

Zjawisko niestety coraz częstsze w kręgu libertariańskim. Liberalis schodzi na psy i zamiast promować ruchy radykalne, publikuje teksty jasno wskazujące, że libertarianizm nie jest odrębną ideologią, lecz tchórzofretką konserw i neoliberałów.

W Centrum Informacji Anarchistycznej pojawił się krótki tekścik o Starbucksie, całkiem sympatyczny i... chyba nieco zbyt przesiąknięty optymizmem. Ukryto w nim założenie, że w jakimś momencie życia byliśmy budowniczymi własnej tożsamości, co chyba niespecjalnie jest prawdą. Ale o tym za chwilę.

sobota, 6 czerwca 2009

Na początek - po co to wszystko?

Po prostu mam wątpliwości.
Wątpliwości dotyczą tego, czy świat w ogóle dożyje swoich następnych urodzin (to zdanie jest aktualne w każdym nowym roku), a co ważniejsze - czy ja, ty i Janek zza płotu dożyjemy dnia, w którym będziemy mogli powiedzieć, że decydujemy o własnym życiu.
Blog ma służyć przedstawieniu nie do końca wyraźnie nakreślonej wizji polityki - zjeżdżającej slalomem gdzieś między anarchizmem, demokratycznym socjalizmem i zwykłą wrażliwością. W swoim charakterze ma być to miejsce głosu krytycznego, kolażu idei dziedziczących po Bergsonie, Poincare'm, LeRoyu, Ajdukiewiczu, oraz Michelu Foucault (w końcu bez niego się dzisiejsza myśl krytyczna nie obejdzie). Zbiór się na tym nie kończy, to jasne.
Nie będę pretendował do miana filozofa z jednej strony (bo i nie jestem w tej sferze tak kompetentny), ani publicysty z drugiej (z tego powodu, że robię błędy i nie mogę się powstrzymać przed wypowiadaniem nadętych, arystokratycznych zdań). Czytelnicy spotkają się raczej ze zbiorem luźnych przemyśleń dotyczących nie tylko wydarzeń mainstreamu, ale i zbioru współczesnych radykalizmów, a może nawet głównie ich. To tam tkwi nasycona ideologia promieniująca na publiczny dyskurs, stamtąd pochodzi przekaz podprogowy kapitalizmu, wreszcie stamtąd, z niszy, idzie awangarda systemu, jego zaprzeczenie i bezwzględna afirmacja. Jak często bywa z wykluczonymi, są owi radykałowie niezbędnym składnikiem społecznego magla. Milczeć o nich nie wypada.
Mainstream i tak będzie się przewijał. Rzeczywistość polityczna to aktor, który nawet po zdemaskowaniu, gra zdemaskowanego aktora. Jej krytyka jest nieskończona.

Pozdrawiam i zapraszam do czytania :)