sobota, 19 grudnia 2009

Powrót do walki klas, odwrót od wojny kultur. Uwagi do Hannerza.

Jak przystało na rasowego anarchopostmodernistę, fana niezrozumiałych szaleńców (Derridy na przykład) i generalnie autora dość pretensjonalnego w stylu, postaram się w wprowadzić kolejny nośny termin.
Nie tylko Frazer, beznadziejny antropolog-ewolucjonista (uwierzycie, że Złotą Gałąź wciąż czyta się na co niektórych kierunkach nie jako ciekawostkę?), ale również Kmita (również nie darzę jego teorii sympatią) zauważali, że człowiek przechodził przez kilka etapów myślenia. Weźmy tego nieszczęsnego Frazera*. Kolejne trzy etapy to myślenie magiczne, religijne i na końcu racjonalne. W podobnym tonie zżynał będzie z Webera Habermas, wymieniając wszystkie swoje działania (jakieś) ze względu (na coś).
Jak jednak przystało na postmodernistę - powtarzam się - traktuję podobne konstrukcje teoretyczne z pewną podejrzliwością. Zwłaszcza w kontekście pewnej kategorii, wydają się nie tylko niepraktyczne, ale również nacechowane ideologicznie. Innymi słowy - uczestniczą w polityce reprezentacji.
Zaś jednym z głównych celów tej polityki (całkiem świadomie nadaje jej cechy ludzkie, choć nie uważam, iż takie posiada; wydaje mi się to jednak niezbędnym skrótem) jest udowodnienie, że racjonalizm jest czymś bardziej wartościowym od magii, czy religii. Podczas gdy kieruje się on w istocie tymi samymi strukturami, choć zawsze w nieco innej formie. Dlaczego? Otóż odpowiedź jest banalna. Religia, magia i racjonalizm to zawsze język. A język jest strukturą, kłączem, siecią łączoną węzłami.
Religia ma dogmaty. Racjonalizm - paradygmat. To, co postuluje postmodernizm już od czasów Lyotarda, to oparcie myślenia no nowym rodzaju węzłów języka - na czymś, co nazwać można literacko paradogmatami. Paradogmat ma w sobie coś z dogmatu i paradygmatu. Jest odczarowanym dogmatem i zrelatywizowanym paradygmatem. Węzłem, który dlatego łączy sieć znaczących, że jest przygodny, że się przemieszcza, wreszcie, że służy z całą swoją świadomością, egoistycznym celom, nie zaś poznaniu ani zbawieniu.
A teraz, skoro krótko nakreśliłem, co właściwie oznacza ten termin (nie łudzę się, że każdy zrozumiał), kilka paradogmatów na weekend.
Hannerz, bo o nim od początku tu chciałem pisać, czyni kilka istotnych obserwacji, które można uznać za coś w tym rodzaju.
Po pierwsze, zwraca uwagę na procesualność kultury (jakby logiczną konsekwencją tej procesualności jest kryzys pojęcia kultury - niby nic nowego, bo i też tekstualiści o tym pisali, ale widocznie niedostatecznie dużo). W rozumieniu Hannerza, człowiek nigdy nie jest zawieszony w tym samym systemie znaków, jego kompetencje semiologiczne stale się zmieniają, co więcej dwie osoby należące do tej samej "kultury" w ujęciu tradycyjnym, nie należą do tej samej kultury u Hannerza. Wspólnych płaszczyzn są tysiące, ale też inne może być ich (płaszczyzn) znaczenie, przez co w rzeczywistości nie rozumiemy się w ogóle (oczywiście przyjmując tę niepraktyczną absolutystyczną definicją rozumienia). Hannerzowski człowiek jest strasznie samotny, świat skreolizowany wydaje się nieogarnionym chaosem, a jednak jest to jedyna broń przeciwko groźnym praktykom dyskursywnym - ksenofobicznemu idiolektowi, orientalizmowi itd.
Po drugie, przewraca do góry nogami teorię systemów-światów Wallersteina. Rzecz może warta rozwagi, choć nie wiem, czy rzeczywiście w pełni uzasadniona. Hannerz zwraca uwagę, że określenie granicy między centrum i peryferiami staje się wyjątkowo trudne, gdy spojrzymy na europejskie metropolie. Posiłkuje się przykładem Londynu, w którym centrum i peryferie wręcz się przenikają. I trudno się chyba nie zgodzić, że Londyn może uchodzić, przynajmniej w jakimś sensie (ach, słowo-wytrych), za miasto Trzeciego Świata. Zastanawiam się tylko, czy można traktować system-świat jedynie przez pryzmat terytorium? Czy z pomocą znów nie przychodzi nam Marks z relacjami klasowymi, konfliktem interesów i podobnymi pomysłami? Tak czy inaczej, podobny paradogmat zdaje się mieć w sobie pewien potencjał wolnościowy, choćby właśnie dlatego, że w konsekwencji wymaga powrotu do starej, dobrej walki klas.


*Inteligentny czytelnik (czyli każdy, bo skoro jest ich mało, to muszą być inteligentni) zapewne zauważył, że darzę Frazera specyficzną niechęcią. Wyjaśniam. Choć uznaję teorię Frazera za niezbyt przydatne banialuki, to oczywiście nie przeczę, że jest klasykiem antropologii, że jego wkład do nauki jest niebagatelny (choćby dzięki temu, że badania Malinowskiego musiały mieć co bombardować - teoria Frazera, faceta, który całe życie spędził na uniwersytecie, aż nazbyt się do tego nadawała). Irytuje mnie jednak z jakim namaszczeniem traktowany jest przez co niektórych antropologów tradycyjnie nastawionych przeciw Geertzowi, Cliffordowi i "podobnym bzdurom". A ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak można poważnie traktować teorię opartą na kilku relacjach podróżników, w dodatku metodologicznie niepoprawną i skrajnie wartościującą (czyt. "jesteśmy lepsi i ch...").

3 komentarze:

  1. nie znam tego całego Hannerza, ale może i zajrzę jakoś.

    Natomiast z tą teorią etapów myślenia Frasera, od razu skojarzył mi się Saint-Simon i Comte.

    OdpowiedzUsuń
  2. No, Comte jak najbardziej (oczywiście jego to można w ogóle nieźle zjechać z pozycji konwencjonalistycznych - zwłaszcza rozróżnienie na etap metafizyczny i naukowy). Saint-Simona nie znam zbyt dobrze. A co tam wymyślił nasz technokrata?

    OdpowiedzUsuń
  3. z tego co pamiętam, to właśnie od Saint-Simona Comte zerżnął swoją periodyzację:)

    OdpowiedzUsuń